Thursday, November 16, 2023

Korczak wiedział... - Stary Doktór i Stary Prelegent - "Smarkacz" - Zależnie‎ ‎od‎ ‎głosu‎ ‎i‎ ‎modulacji.




Pisałem kilkanaście lat temu o poszukiwaniach głosu Korczaka - o płytach z archiwum Polskiego Radia na których były nagrane jego prelekcje. Niestety nagrania audycji radiowych Korczaka  się nie zachowały. Nie zachowały sie tez teksty jego prelekcji w Polskim Radiu oprócz tych zachowanych w pismie tygodniku Antena. 

Nie znamy głosu Korczaka, i jego systemu wygłaszania. Sam Korczak uważał sposób wygłaszania jako bardzo ważny element audycji, szczególnie by dotrzeć do najmłodszych słuchaczy. Poprzez intonację głosu Korczak chciał docierać do dzieci, specjalnej i trudnej grupy odbiorców. Takie myśli miałem dzisiaj gdy się obudziłem. Próbowałem w myślach a potem w realu imitować głos Korczaka czytając jego zachowane Gadaninki. I głos i jego może przedłużane przerwy w prelekcji kiedy to co poniektórzy radiosłuchacze myśleli że Korczak mówi pod wpływem alkoholu. Tak używałem właśnie Korczakowskich przerw, aż tak długich by odczuć "z drugiej strony" głos dziecka "i co dalej" i wtedy z uśmiechem (chyba podobnie do Korczaka) że osiągnąłem te zaciekawienie, czytałem dalej. Pamiętam, podobnie mój Tata czytajac swoje Korczakowskie zapiski ze pierwszych spotkan z Korczakiem w Domu Sierot w jakis sposób zmieniał troche glos i obniżał tempo prelekcji. W ten sposób cytował Korczaka wypowiedz gdy przedstawil mu moja mame - Panie Misza - (przerwa kilkusekundowa), zawsze mówiłem że ma Pan dobry smak.

Te elementy czytania były chyba przyczyna że Korczak nie chciał by jego audycje były drukowane.


U‎ ‎„STAREGO DOKTORA"
„Stary"?‎ ‎Hm.‎ ‎Tegobym‎ ‎nie‎ ‎powiedział. Zwłaszcza,‎ ‎gdyby‎ ‎zgolił‎ ‎tę‎ ‎„przedwojenną"
bródkę‎ ‎w‎ ‎klin.‎ ‎I‎ ‎włosy‎ ‎ma‎ ‎tylko‎ ‎lekko,‎ ‎leciutko‎ ‎przyprószone‎ ‎siwizną.‎ ‎Parę‎ ‎srebrnych‎ ‎nitek‎ ‎i‎ ‎już.‎ ‎A‎ ‎jednak,‎ ‎sam‎ ‎nie‎ ‎wiem jak‎ ‎się‎ ‎to‎ ‎dzieje,‎ ‎że‎ ‎chociaż‎ ‎mam‎ ‎głowę‎ ‎już prawie‎ ‎biatą‎ ‎(„pieprz‎ ‎i‎ ‎sól",‎ ‎jakby‎ ‎powiedział‎ ‎Francuz),‎ ‎to‎ ‎kiedy‎ ‎patrzę‎ ‎w‎ ‎duże, rozumne,‎ ‎gtębokie‎ ‎oczy‎ ‎„Starego‎ ‎Doktora",
doznaję‎ ‎czasami‎ ‎przedziwnego‎ ‎wrażenia, jakbym‎ ‎patrzył‎ ‎w‎ ‎oczy‎ ‎mego‎ ‎Ojca. Jest‎ ‎istotnie‎ ‎coś‎ ‎ojcowskiego‎ ‎w‎ ‎słowach, myślach‎ ‎i‎ ‎tonie‎ ‎„Starego‎ ‎Doktora".‎ ‎Coś z‎ ‎ojcowskiej‎ ‎troskliwości,‎ ‎nawet‎ ‎ojcowskiego‎ ‎niepokoju.‎ ‎Jeżeli‎ ‎mowi‎ ‎do‎ ‎dzieci, mówi‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎trochę,‎ ‎jakby‎ ‎do‎ ‎dorosłych, a‎ ‎w‎ ‎każdym'razie‎ ‎nigdy‎ ‎nie‎ ‎ośmieli‎ ‎się‎ ‎lekceważyć‎ ‎ich‎ ‎drobnych‎ ‎(a‎ ‎może‎ ‎właśnie bardzo‎ ‎wielkich‎ ‎i‎ ‎bardzo‎ ‎ważnych,)‎ ‎kłopotów.‎ ‎A‎ ‎kiedy‎ ‎rozmawia‎ ‎z‎ ‎dorosłymi,‎ ‎mówi do‎ ‎nich‎ ‎trochę,‎ ‎jakby‎ ‎do‎ ‎dzieci.
W‎ ‎każdym‎ ‎razie‎ ‎nie‎ ‎mogłem‎ ‎sobie‎ ‎inaczej‎ ‎wyobrazić‎ ‎„Starego‎ ‎Doktora",‎ ‎jak na‎ ‎tle‎ ‎dorastających‎ ‎synów‎ ‎i.‎ ‎córek,‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎takiego‎ ‎cudnego'‎ ‎maleństwa,‎ ‎które lożowymi‎ ‎rączkami‎ ‎ciągnie‎ ‎tatusia‎ ‎za
bródkę‎ ‎w‎ ‎klin.
No‎ ‎i‎ ‎nic‎ ‎z‎ ‎tego.‎ ‎Okłamała‎ ‎mnie‎ ‎wyobraźnia.‎ ‎„Stary‎ ‎Doktór"‎ ‎nigdy‎ ‎nie‎ ‎miał żony‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎ma‎ ‎własnych‎ ‎dzieci.‎ ‎Podobno już‎ ‎dawniej,‎ ‎jeszcze‎ ‎za‎ ‎Moskala,‎ ‎tak‎ ‎sobie postanowił.‎ ‎„Zeby‎ ‎nie‎ ‎rodzić‎ ‎moskiewskich
niewolników..."‎ ‎Może‎ ‎właśnie‎ ‎w‎ ‎tym-‎ ‎niewyżytym‎ ‎instynkcie‎ ‎ojcowskim‎ ‎leży‎ ‎źródło
jego‎ ‎nawskroś‎ ‎ojcowskiego‎ ‎stosunku‎ ‎do dzieci‎ ‎i‎ ‎do‎ ‎dorosłych?

Nie‎ ‎odrazu‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎tak‎ ‎łatwo‎ ‎dostałem‎ ‎się do‎ ‎„Starego‎ ‎Doktora".‎ ‎Kiedy‎ ‎w‎ ‎odpowiedzi‎ ‎na‎ ‎mój‎ ‎list‎ ‎zadzwonił‎ ‎do‎ ‎redakcji,‎ ‎na propozycję‎ ‎odwiedzin‎ ‎nastroszył‎ ‎się‎ ‎nieufnie.‎ ‎Że‎ ‎niby‎ ‎po‎ ‎co,‎ ‎dlaczego,‎ ‎że‎ ‎to‎ ‎przecież‎ ‎dla‎ ‎nikogo‎ ‎nie‎ ‎ciekawe.‎ ‎Więc,‎ ‎kiedy już‎ ‎natrętnie‎ ‎przemogłem‎ ‎jego‎ ‎opór‎ ‎i‎ ‎znarlazłem‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎przedpokoju‎ ‎mieszkania, w‎ ‎którym‎ ‎zajmuje‎ ‎skromny,‎ ‎niewielki‎ ‎pokoik,‎ ‎uspokoiłem‎ ‎go‎ ‎na‎ ‎samym‎ ‎wstępie:
—‎ ‎Proszę‎ ‎zwrócić‎ ‎uwagę,‎ ‎że‎ ‎zostawiam tutaj‎ ‎moje‎ ‎kalosze...
Przymrużył‎ ‎krótkowzroczne‎ ‎oczy,‎ ‎myszkując‎ ‎nimi‎ ‎po‎ ‎podłodze. Nie‎ ‎było‎ ‎nigdzie‎ ‎żadnych‎ ‎kaloszy.
Zrozumiał‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎uśmiechnął‎ ‎się.

Zasiedliśmy‎ ‎na‎ ‎„wiedeńskich"‎ ‎krzesełkach‎ ‎przy‎ ‎biurku‎ ‎(chociaż‎ ‎to‎ ‎był‎ ‎może tylko‎ ‎prosty,‎ ‎zwyczajny‎ ‎stół?)‎ ‎i‎ ‎rozpoczęliśmy‎ ‎rozmowę‎ ‎na‎ ‎tematy‎ ‎radiowe.

—‎ ‎W‎ ‎pogadankach‎ ‎pańskich,‎ ‎panie‎ ‎doktorze,‎ ‎uderza‎ ‎wszystkich‎ ‎rzadka‎ ‎i‎ ‎tak‎ ‎bardzo cenna‎ ‎bezpośredniość‎ ‎podejścia‎ ‎do‎ ‎słuchacza.‎ ‎Czy‎ ‎pan‎ ‎go‎ ‎widzi,‎ ‎przemawiając‎ ‎do niego?‎ ‎I‎ ‎jaka‎ ‎jest‎ ‎pańska‎ ‎wizja‎ ‎słuchacza?
I‎ ‎znów‎ ‎zaskoczenie,‎ ‎niespodzianka:
—‎ ‎Nie,‎ ‎nie‎ ‎widzę‎ ‎go.‎ ‎Nawet‎ ‎staram‎ ‎się go‎ ‎nie‎ ‎widzieć,‎ ‎kiedy‎ ‎mówię‎ ‎przed‎ ‎mikrofonem.‎ ‎Przecież‎ ‎zapomniałbym‎ ‎na‎ ‎pewno języka‎ ‎w‎ ‎gębie,‎ ‎gdybym‎ ‎nagle‎ ‎ujrzał‎ ‎te olbrzymie,‎ ‎milionowe‎ ‎tłumy‎ ‎słuchaczy przed‎ ‎sobą.‎ ‎Więc‎ ‎mówię‎ ‎tylko‎ ‎sam‎ ‎do‎ ‎siebie.‎ ‎Albo,‎ ‎czasami,‎ ‎myśle‎ ‎o‎ ‎jednej‎ ‎osobie, lub‎ ‎o‎ ‎jednym‎ ‎liście,‎ ‎który‎ ‎otrzymałem‎ ‎od określonego‎ ‎słuchacza.
—‎ ‎Ba,‎ ‎milionowe‎ ‎tłumy‎ ‎słuchaczy!‎ ‎Jest w‎ ‎tym‎ ‎pewne‎ ‎nieporozumienie,‎ ‎panie‎ ‎doktorze.‎ ‎Prawda,‎ ‎że‎ ‎może‎ ‎nas‎ ‎słuchać‎ ‎jednocześnie‎ ‎milion‎ ‎lub‎ ‎nawet‎ ‎kilka‎ ‎milionów‎ ‎słuchaczy,‎ ‎ale‎ ‎nie‎ ‎słuchają‎ ‎nas‎ ‎przecież w‎ ‎zwartym‎ ‎tłumie.‎ ‎Stając‎ ‎przed‎ ‎mikrofonem‎ ‎mamy‎ ‎przed‎ ‎sobą‎ ‎milion‎ ‎pojedyńczych słuchaczy.‎ ‎A‎ ‎to‎ ‎przecież‎ ‎wielka‎ ‎różnica. „Stary‎ ‎Doktór"‎ ‎kręci‎ ‎trochę‎ ‎powątpiewająco‎ ‎głową:
—‎ ‎Kazdy prelegent ‎ma‎ ‎inne‎ ‎podejście‎ ‎do tych‎ ‎spraw.‎ ‎Mnie‎ ‎osobiście‎ ‎przeszkadza świadomość,‎ ‎*że‎ ‎ktoś‎ ‎mnie‎ ‎słucha,‎ ‎czy‎ ‎podsłuchuje.‎ ‎I‎ ‎właśnie‎ ‎ten‎ ‎mały‎ ‎j‎ ‎pusty‎ ‎pokoikstudia‎ ‎odczytowego,‎ ‎na‎ ‎którego‎ ‎bezbarwność‎ ‎tak‎ ‎uskarżają‎ ‎się‎ ‎inni‎ ‎prelegenci, mnie‎ ‎w‎ ‎zupełności‎ ‎odpowiada.‎ ‎Niczego‎ ‎mi nie‎ ‎narzuca‎ ‎i‎ ‎niczym‎ ‎nie‎ ‎grozi.
—‎ ‎Ale‎ ‎wówczas,‎ ‎kiedy‎ ‎pan‎ ‎przygotowuje‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎swej‎ ‎pogadanki?
—‎ ‎O,‎ ‎wtedy,‎ ‎naturalnie,‎ ‎myślę‎ ‎o‎ ‎radiosłuchaczach.‎ ‎I‎ ‎staram‎ ‎się‎ ‎jak‎ ‎najbardziej‎ ‎rozszerzyć‎ ‎zasięg‎ ‎mej‎ ‎pracy.‎ ‎Niejedną‎ ‎audycję‎ ‎przerabiałem‎ ‎po‎ ‎kilka‎ ‎razy,‎ ‎aby‎ ‎ją‎ ‎możliwie‎ ‎najwięcej‎ ‎skondensować,‎ ‎aby‎ ‎nie
było‎ ‎w‎ ‎niej‎ ‎„gadania".‎ ‎Często‎ ‎długo‎ ‎szukam‎ ‎jednego,‎ ‎najodpowiedniejszego‎ ‎wyrazu.‎ ‎takiego,‎ ‎który‎ ‎mógłby‎ ‎zastąpić‎ ‎parę‎ ‎minut‎ ‎„gadaniny".‎ ‎Każdy‎ ‎słuchacz‎ ‎ma‎ ‎swoich prelegentów.‎ ‎Uczuciowcom‎ ‎wystarczy‎ ‎jeden‎ ‎wyraz,‎ ‎aby‎ ‎już‎ ‎sami‎ ‎poszli‎ ‎dalej‎ ‎i‎ ‎dosnuli‎ ‎sobie‎ ‎resztę.‎ ‎Zdarza‎ ‎się‎ ‎jednak‎ ‎nie
rzadko,‎ ‎że‎ ‎słyszą‎ ‎zupełnie‎ ‎co‎ ‎innego‎ ‎od‎ ‎tego,‎ ‎co‎ ‎im‎ ‎się‎ ‎mówi.‎ ‎Otrzymałem‎ ‎np.‎ ‎kiedyś‎ ‎list,‎ ‎w‎ ‎którym‎ ‎ktoś‎ ‎mi‎ ‎zarzuca,‎ ‎"że w‎ ‎pogadance‎ ‎dla‎ ‎dzieci‎ ‎użyłem‎ ‎wyrazu „smarkacz".‎ ‎A‎ ‎ja‎ ‎właśnie‎ ‎wprost‎ ‎nienawidzę ‎tego‎ ‎wyrazu‎ ‎.i‎ ‎nigdy‎ ‎go‎ ‎nie‎ ‎stosuję,‎ ‎nawet‎ ‎do...‎ ‎dorosłych.‎ ‎Po‎ ‎prostu‎ ‎ów‎ ‎słuchacz spotykał‎ ‎się‎ ‎często‎ ‎z‎ ‎tym‎ ‎wyrazem‎ ‎gdzie indziej,‎ ‎a‎ ‎potem‎ ‎przypiął‎ ‎go‎ ‎do‎ ‎mojej‎ ‎pogadanki.
„Stary‎ ‎Doktór"‎ ‎pobłażliwie‎ ‎kiwa‎ ‎głową i‎ ‎co‎ ‎chwili‎ ‎dodaje:
—‎ ‎Bardzo‎ ‎wielkie‎ ‎znaczenie‎ ‎mają‎ ‎nie tylko‎ ‎same‎ ‎słowa,‎ ‎aie‎ ‎również‎ ‎i‎ ‎ton,‎ ‎w‎ ‎jakim‎ ‎są‎ ‎wypowiadane.‎ ‎Słuchacz‎ ‎rządzi‎ ‎się wiele‎ ‎instynktem,‎ ‎podobnie,‎ ‎jak‎ ‎to‎ ‎może my‎ ‎zaobserwować‎ ‎w‎ ‎świecie‎ ‎zwierzęcym,
albo‎ ‎u‎ ‎małych‎ ‎dzieci.‎ ‎Proszę‎ ‎np.‎ ‎powiedzieć‎ ‎psu‎ ‎miłym,‎ ‎ciepłym‎ ‎tonem:‎ ‎„Podły pies.‎ ‎zły‎ ‎pies.‎ ‎gniewam‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎psa"‎ ‎— a‎ ‎pies‎ ‎na‎ ‎pewno‎ ‎ucieszy‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎zacznie‎ ‎się łasić.‎ ‎Natomiast,‎ ‎gdy‎ ‎usłyszy:‎ ‎„Kochany pies,‎ ‎dobry‎ ‎pies,‎ ‎grzeczny‎ ‎pies",‎ ‎wypowie dziane‎ ‎tonem‎ ‎gniewnym‎ ‎i‎ ‎opryskliwym,
skuli‎ ‎ogon‎ ‎pod‎ ‎siebie.‎ ‎To‎ ‎samo‎ ‎z‎ ‎niemowlętami.‎ ‎Można‎ ‎je‎ ‎usypiać‎ ‎albo‎ ‎doprowadzać‎ ‎do‎ ‎płaczu‎ ‎jedną‎ ‎i‎ ‎tą‎ ‎samą‎ ‎piosenką, zależnie‎ ‎od‎ ‎głosu‎ ‎i‎ ‎modulacji.
—‎ ‎Czego,‎ ‎pańskim‎ ‎zdaniem,‎ ‎powinno-‎ ‎radio‎ ‎dawać‎ ‎najwięcej‎ ‎swoim‎ ‎słuchaczom? —. ‎Skala‎ ‎słuchaczy‎ ‎jest‎ ‎olbrzymia.‎ ‎Wszystkie‎ ‎więc‎ ‎rodzaje‎ ‎audycyj‎ ‎są‎ ‎potrzebne. I‎ ‎naturalnie,‎ ‎rozmaici‎ ‎prelegenci.‎ ‎Mnie‎ ‎osobiście‎ ‎najwięcej‎ ‎interesują‎ ‎sprawy‎ ‎wychowawcze.‎ ‎A‎ ‎przyszłość‎ ‎radia?‎ ‎Olśniewająca.‎ ‎Głęboko‎ ‎wierzę,‎ ‎że‎ ‎uda‎ ‎nam‎ ‎się‎ ‎kiedyś‎ ‎dotrzeć‎ ‎bezpośrednio‎ ‎do‎ ‎przeszłości i‎ ‎wyławiać‎ ‎z‎ ‎niej‎ ‎najwspanialsze‎ ‎wydarzenia.‎ ‎Radio‎ ‎uczyniło‎ ‎dla‎ ‎nas‎ ‎niemal‎ ‎dotykalnie‎ ‎zrozumiałym,‎ ‎że‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎ginie,‎ ‎że‎ ‎wszystko‎ ‎trwa‎ ‎i‎ ‎wszystko‎ ‎jest‎ ‎nieśmiertelne, że‎ ‎każdy‎ ‎krok‎ ‎człowieka‎ ‎naprawdę‎ ‎zmienia‎ ‎wagę‎ ‎ziemi.‎ ‎Tak‎ ‎samo‎ ‎nie‎ ‎mogą‎ ‎ginąć‎ ‎nawet‎ ‎myśli‎ ‎nasze,‎ ‎wszystkie‎ ‎myśli, a‎ ‎tym‎ ‎bardziej‎ ‎szczytowe.‎ ‎Czytałem‎ ‎o‎ ‎tym kiedyś‎ ‎w‎ ‎„Antenie",‎ ‎nawet‎ ‎wyciąłem‎ ‎sobie ten‎ ‎artykuł...‎ ‎Jestem‎ ‎głęboko‎ ‎przekonany, że‎ ‎znajdujemy‎ ‎się‎ ‎u‎ ‎progu‎ ‎bardzo‎ ‎ciekawego‎ ‎okresu,‎ ‎który‎ ‎zapoczątkowuje‎ ‎między‎ ‎innymi‎ ‎radio.‎ ‎I‎ ‎nie‎ ‎wierzę,‎ ‎aby‎ ‎mogło‎ ‎komuś rozbić‎ ‎samotność.‎ ‎Najwięcej,‎ ‎naturalnie,‎ ‎radio‎ ‎może‎ ‎wpływać‎ ‎na‎ ‎najmłodsze‎ ‎pokolenie.‎ ‎Nigdy‎ ‎jednak‎ ‎ani‎ ‎dzieciom,‎ ‎ani‎ ‎dorosłym‎ ‎nie‎ ‎zastąpi‎ ‎książki.‎ ‎Radio‎ ‎przynosi inne‎ ‎wartości.‎ ‎Często‎ ‎zastanawiałem‎ ‎się nad‎ ‎tym,‎ ‎czy‎ ‎takie‎ ‎radiowe‎ ‎pakowanie‎ ‎ludziom‎ ‎do‎ ‎głowy‎ ‎wiadomości‎ ‎z‎ ‎całego‎ ‎świata‎ ‎jest‎ ‎potrzebne.‎ ‎I‎ ‎przyszedłem‎ ‎do‎ ‎wniosku,‎ ‎że‎ ‎tak.‎ ‎Niech‎ ‎każdy‎ ‎człowiek‎ ‎dzięki radiu‎ ‎zdobędzie‎ ‎możność‎ ‎wyjścia‎ ‎poza swój‎ ‎mały‎ ‎kurnik!

Zamyśla‎ ‎się‎ ‎„Stary‎ ‎Doktór".‎ ‎I‎ ‎po‎ ‎chwili:
—‎ ‎To‎ ‎jednak‎ ‎jest‎ ‎ogromna,‎ ‎wprost‎ ‎straszliwa‎ ‎odpowiedzialność,‎ ‎to‎ ‎wkradanie‎ ‎się głosów‎ ‎radiowych‎ ‎do‎ ‎wszystkich‎ ‎domów, do‎ ‎intymnego‎ ‎życia,‎ ‎do‎ ‎duszy‎ ‎i‎ ‎serca‎ ‎człowieka...‎ ‎

Stary‎ ‎Prelegent



Janusza Korczaka, wedle której „każdy krok zmienia ciężar gatunkowy ziemi. Radio zmieni ciężar gatunkowy człowieka”1

* J. Korczak, Kino – radio – program dla dzieci, „Radiofon Polski” 1926, nr 51, s. 4.