Hanna Fiszgrund (Gdalewicz): Narodowość: Żyd, Wygląd: Zły. Tutaj prawdopodobnie w Piotrkowie Trybunalskim, 1942 rok. |
Opis Szpitala polowego AK w Naszym Domu. Sierpien 1944. Wg. innych relacji "Helenka Falkowska" prała tam i prasowała zakrwawione bandaze.
Mama Hani drze swoje aryjskie dokumenty. Wie że swoim "złym wyglądem" może się przyczynić do śmierci córki. Gdy wsiada do bydlęcego wagonu w Piotrkowie Trybunalskim jej syn Julek postanawia pojechać z nią razem na śmierć. Wszyscy wiedzą że to na śmierć gdyż w październiku 1942 roku znana już była likwidacja Warszawskiego Getta i los mieszkanców. Niemcy i Ukraińcy wyrzucaja jednak Julka z wagonu. Jako młody ma jeszcze pracować! Hania dobrze pamięta głód w getcie i Niemca, gestapowca który szczuł swojego psa, wilka na dzieci, taka niby krwawa zabawa. W Piotrkowie mieszkają w pokoju w budynku na Placu Zydowskim w którym mieści się piekarnia i cukiernia. Męczący widok dla Hani. Jej marzenie to ciastko eklerka. Nigdy nie kupiła eklerki z wystawy i również nigdy po wojnie! Bolek odwozi jako pierwszą Hanię do Krakowa. Gdy wraca po jej mamę jest już po deportacji do Treblinki i matki Malki nie ma już wsród żywych. Jedyną pamiątką po mamie który ma Hania jest talizman zrobiony przez mamę Hani - 1 cynowy grosz zaszyty w małej torebeczce.
Starsze dziewczęta w Naszym Domu coraz bardziej dokuczają Hani. Każa jej pokazywać ręce i mówią że takie ręca może mieć tylko Żydówka. Pewnego dnia Maryna Falska przychodzi wieczorem do sypialni tych starszych dziewczynek i mówi Wy gubicie wasza koleżankę! Ona nie jest Żydówką! Jej zmarła mama była Francuzką i dlatego Hanna/Helenka nie może chodzić do szkoły i to tłumaczy dlaczego ma takie rysy i ciemne włosy.
Płeć: Kobieta
Imię: Hanna
Nazwisko: Gdalewicz
Z domu: Fiszgrund
Wariant nazwiska: Helenka Falkowska
Data urodzenia: 1929-11-05
Miejsce urodzenia: Kraków
Przeżyła: Tak
Adres: Spoza Warszawy
Dokładny adres: Tarnów
Kolejne adresy: Piotrków Trybunalski; Kraków; Warszawa ul. Senatorska; dom dziecka "Nasz Dom" na Bielanach; Pruszków, Sokolniki koło Jędrzejowa. Tel-Aviv, Izrael.
Narodowość: Żyd
Wygląd: Zły
Biografia: Tamara Lubliner
Ojciec, Władysław Lubliner, jest adwokatem, Matka – Tatiana (Tauba) z Lisserów (1913 – 1942). Wybuch wojny zastaje rodzinę w Warszawie. Wyprowadzają się z Kredytowej do getta. W 1942 ojciec wyprowadza Tamarę z getta i umieszcza ją w Domu Dziecka „Nasz Dom” na Bielanach, kierowanym przez Marię Falską. Dzieci wołają na nią „Żydówka”. Przenosi się pod opiekę dra Dąbrowskiego, prowadzącego Instytut Higieny Psychicznej w Miedzeszynie. Mieszka w dworku dra Dąbrowskiego w Zagórzu. Domem opiekują się siostry zakonne tzw. skrytki. Tamara zostaje ochrzczona i przystępuje do komunii. Opiekuje się nią Halina Nowa, dawniej sekretarka znajomych rodziców Tamary. Rodzice giną w getcie. Po wyzwoleniu Tamara mieszka w Krakowie. Rozpoczyna studia medyczne w Warszawie. W 1958 wyjeżdża do Izraela. Jej mąż, Issalski, studiuje medycynę na uniwersytecie w Jerozolimie.
Płeć: Kobieta
Imię: Tamara
Nazwisko: Lubliner
Wariant nazwiska: Maria Kowalska
Data urodzenia: 1935-01-20
Przeżyła: Tak
Adres: Z Warszawy
Dzielnica: Bielany, miejscowość podwarszawska, Śródmieście
Dokładny adres: Warszawa – ul. Kredytowa 5
Kolejne adresy: Getto, Dom Dziecka "Nasz Dom" – Bielany, Zagórze, Kraków, Izrael – Kiriat-Jowel, Bait 6, Jerozolima
Narodowość: Żyd
Marysia Heller pseudonim Teresa 1928-03-02 - 2008-01-24
II Obwód "Żywiciel" (Żoliborz) Warszawskiego Okręgu Armii Krajowej - sanitariat - Punkt Opatrunkowy nr 203 ul. Kasprowicza -"Nasz Dom" pl. Konfederacji 42/44 (al. Zjednoczenia)
Nadszedł dzień 1 października. Na teren wjechały niemieckie karetki, do których załadowano najpierw dzieci i pracowników Naszego Domu. Przywiezieni zostaliśmy do Pruszkowa i umieszczeni w Hali nr. 11 na terenie Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, który Niemcy przeznaczyli na obóz przejściowy dla wysiedlonych warszawiaków. Następnego dnia do Pruszkowa dowieziono tymi samymi karetkami wszystkich rannych i obsługę szpitala, których umieszczono w innym baraku. Tak zakończyła się nasza epopeja Powstania Warszawskiego. Wraz ze szpitalem przywieziono starców i niedołężnych z ul. Lisowskiej. Oczywiście zginęły po drodze dwa samochody wypełnione zapasową odzieżą i medykamentami.
Opuszczając Nasz Dom pozostawiliśmy około 30 mogił i Dom ziejący pustką, który dawał nam schronienie w najgorszym okresie okupacji, w którym byliśmy bezpieczni i tworzyliśmy 200-osobową rodzinę – Dom, z którego wyszło wielkie grono ludzi przygotowanych do samodzielnego życia. Wierzyliśmy, że wkrótce do niego wrócimy.
Część II Nasz Dom na wygnaniu
Teren całego obozu pruszkowskiego był ogrodzony murem betonowym na wysokość trzech metrów, który na zewnątrz był pilnowany przez żandarmów, celem nie dopuszczenia do ucieczek i możliwości jakiegokolwiek kontaktowania się z osobami postronnymi. Transporty piesze, konwojowane przez Ukraińców i żandarmów przybywały z Warszawy bez przerwy.
W hali nr 11 przebywaliśmy przez dwie doby. Sypialiśmy na betonie, nie było żadnych prycz, a o łóżkach nie było nawet co marzyć. Niemcy nie interesowali się sprawą wyżywienia wysiedlonych. Działy się dantejskie sceny. Na każdym kroku człowiek stykał się z konającymi, pozbawionymi jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. A PCK, które starało się pomóc ludziom, nie było w stanie nawet w setnej części otoczyć opieką potrzebujących pomocy. Kuchnię prowadziło RGO. Gotowano zupy w niesamowitych ilościach, ale jej wciąż było za mało, wobec ciągłego napływu nowych transportów. Zupy te był bezwartościowe kalorycznie, ale dawały możliwość rozgrzania się, tym bardziej, że rozpoczęły się chłody i padał nieustannie deszcz. Ludzie, gnani z Warszawy, nie mieli ciepłej odzieży, wszystko zostało pod zgliszczami.
RGO poza zupami wydawało dużo kawy zbożowej, a od czasu do czasu chleb. Miejscowa ludność z okolic podwarszawskich dostarczała do kuchni, co tylko miała. Dzięki tej pomocy wielu wygnańców przeżyło to piekło. W pierwszym rzędzie posiłki gorące otrzymywały dzieci i starcy, a potem pozostali. Dla najciężej rannych Niemcy przeznaczyli osobny barak, tak zwany barak śmierci. Dużo rannych, znajdujących się tam, za wszelką cenę i różnymi sposobami starało się uciekać. Dużą pomoc okazał rannym znowu ks. Leon, który wynosił z tego baraku chorych i umieszczał ich w hali, gdzie przebywali chorzy z naszego szpitala, którzy po paru dniach zostali ewakuowani do Witowa koło Koniecpola (w dystrykcie częstochowskim).
W obozie pruszkowskim byliśmy świadkami niejednej tragedii ludzkiej. Każdy nowy transport po przekroczeniu bramy obozu, był natychmiast oblegany przez wcześniej przybyłych. Szukano swoich, pytano o najbliższych i znajomych, proszono o nowe informacje. Często zdarzało się odnaleźć kogoś bliskiego, z kim miało się kontakt w czasie walk powstańczych, jednak częściej słyszało się, ze ten ktoś, o kogo pytano, zginął. Transportów takich przybywało w ciągu dnia kilkanaście, można więc sobie wyobrazić, jakie było zatłoczenie na terenie obozu. Ale również każdego dnia do podstawianych wagonów Niemcy ładowali ludzi, ile tylko się dało, i wywozili w różnych kierunkach. Robiono miejsce dla innych. Zdarzały się czasem wypadki ucieczek z obozu dzięki ofiarności pracowników PCK. Wiele osób dzięki temu uniknęło dalszej deportacji.
Czwartego października powiadomiono nas, że mamy szykować się do transportu, dokąd – nie wiadomo. Przed załadowaniem Niemcy zapowiedzieli, ze możemy zabrać tylko tyle rzeczy, ile każdy z nas udźwignie. Ale co mieliśmy brać, skoro nie mieliśmy nic, poza drobiazgami, które miały dla nas, dzieciaków, wartość.
Nieco inaczej jednak przedstawiała się sytuacja pracowników szpitala. Ksiądz Leon, chcąc im pomóc, przenosił ciężko rannych na własnych plecach. Trzeba się było spieszyć. Marysia Heller, odpowiedzialna za narzędzia chirurgiczne, którymi opiekowała się przez cały czas pobytu w Pruszkowie, dźwigała ciężką skrzynię do wskazanego wagonu nie zwracając uwagi na drwiny obserwujących ją Niemców. Około półtorej godziny trwało załadowanie całego transportu. Niemcy pospiesznie zaplombowali wagony. Były to odkryte węglarki. Tymi wagonami ruszyliśmy w nieznane. W czasie jazdy nie mogliśmy się zorientować, jaką trasą jedziemy. Często transport zatrzymywał się na krótko na bocznicy lub w polu. Cisza panująca wokół przerywana była czasem serią z broni maszynowej, co świadczyło o ucieczce kogoś z transportu. Najczęściej wykorzystywano do ucieczki teren z wysokim nasypem, po którym w pozycji leżącej turlano się w dół. W ten sposób wielu ludziom udało się uciec z transportu. Bywały jednak wypadki śmiertelne.
Na dworcu czekała już grupka ludzi Czerwonego Krzyża. Skierowano nas do Gminnego Domu Ludowego, gdzie dostaliśmy gorący krupnik. Szpital zajął sąsiednie pomieszczenie, a ranni otrzymali gorący rosół. Najedliśmy się do syta. Ponieważ był późny wieczór, o dalszej drodze nie było już mowy. Spaliśmy spokojnie, najedzeni i pod troskliwą opieką miejscowych ludzi. Następnego dnia już od rana pod budynek zaczęły zajeżdżać podwody chłopskie, na których zajęliśmy miejsca. Przed wyjazdem zjedliśmy jeszcze śniadanie i pełni wiary ruszyliśmy w drogę. Około południa zatrzymaliśmy się w Lelowie. Była to mała mieścina, ok. 22 km. od Koniecpola. Oddychaliśmy świeżym, czystym powietrzem. Niejeden z nas pierwszy raz w życiu zetknął się z prawdziwą wsią. Tutaj podano nam obiad. Byliśmy witani jak bohaterowie, obrońcy Warszawy. Ludzie dziwili się, że przetrwaliśmy piekło podczas powstania. Nie znali wszystkich szczegółów, docierały do nich tylko pewne wiadomości, nie zawsze prawdziwe. W każdym razie wyobrażali sobie powstanie warszawskie zupełnie inaczej niż my, którzy byliśmy w jego centrum. Ludność miejscowa starała się zrekompensować nasze przeżycia, okazują nam wiele życzliwości, troski i serca.
Przyszedł wieczór, a pociąg powoli szedł dalej. Około godz. 10.00 zatrzymał się na bocznicy w Stradomiu pod Częstochową. Staliśmy na deszczu aż do rana. Transport ruszył dalej około 7.00, ale znowu się zatrzymał na stacji w Częstochowie. Byliśmy zmoknięci, głodni i zmęczeni. Nad dworcem był przerzucony wiadukt, po którym ludzie śpieszyli do pracy. Wielu z przechodzących zatrzymywało się, patrząc na ludzi skulonych wewnątrz wagonów i rzucali im paczki z żywnością. Niemcy na to nie reagowali. Również i tu RGO pracowało za zgodą Niemców, przechodzili od wagonu do wagonu roznosząc gorącą kawę i zupę. Szczęśliwi byli ci, którzy wcześniej zaopatrzyli się w naczynia, puszki po konserwach itp. Wypijano kawę czy zupę w pośpiechu, aby mogli skorzystać inni, którzy naczyń nie mieli. Ludzie patrzący z wiaduktu dodawali otuchy życząc nam jak najszybszego powrotu i złorzeczyli Niemcom konwojującym transport. Postój w Częstochowie trwał około pół godziny, po czym pociąg ruszył dalej, podążając na zachód. Opuszczając Częstochowę byliśmy nieco pokrzepieni zarówno ciepłym posiłkiem, jak i życzliwością ludzką.
Następny postój wypadł w Koniecpolu. Patrząc w górę widać było czubki świerków z prawej strony i dach niedużego budynku dworcowego. Ciszę panującą wokół przerwał zgrzyt odsuwanych drzwi. Wszyscy patrzyliśmy na dworzec, który pierwszy raz podczas transportu dane nam było oglądać. Po jakimś czasie podszedł do nas Niemiec starszy rangą, widocznie komendant transportu. Sprawdził, czy jest to właściwy wagon, po czym kazał szybko go opuścić. Zobaczyliśmy, że z dwóch wagonów z lewej strony wychodzą ranni i personel naszego szpitala. Po opuszczeniu wagonu zostaliśmy odprowadzeni do budynku dworcowego. Transport niebawem ruszył dalej, ale już bez nas.
Na całej trasie witano nas serdecznie i gorąco, kobiety z dziećmi na ręku stały skupione i ze łzami w oczach. Po obiedzie czekały na nas już nowe podwody chłopskie, które przewiozły nas na miejsce przeznaczenia, którym miała być wieś Sokolniki. Tutaj umieszczono tylko Nasz Dom, natomiast szpital dojechał do Iządz, a stamtąd do Witowa.
Hanna Fiszgrund (Gdalewicz): Narodowość: Żyd, Wygląd: Zły. Tutaj w domu dziecka w Zakopanem. Pierwsza zima po wojnie. |
Hanna Fiszgrund (Gdalewicz): Narodowość: Żyd, Wygląd: Zły. Tutaj w domu dziecka w Zakopanem po wojnie. |
Biografia: Hanna Fiszgrund (Gdalewicz) Gdalewicz Hanna
Urodziła się w niezamożnej rodzinie urzędniczej. Ojciec Salo Fiszgrund był działaczem Bundu, matka Malka z domu Waksberg nie pracowała. Miała starszego o 6 lat brata Julka. Przed wojną zdążyła skończyć 3 klasy. Po wybuchu wojny ojciec, poszukiwany przez gestapo, ucieka do Rosji. Po pewnym czasie wraca do Polski do Warszawy. Dzieci z matką ukrywają się u znajomych rodziców. Towarzysze ojca Hani z Bundu zabierają ich do Piotrkowa Trybunalskiego do getta. Tam czeka ich bieda i głód. 16-letni Julek, który pracuje w tamtejszym Judenracie a pózniej w hucie Hortensja i fabryce na Bugaju nie jest w stanie utrzymać trzyosobowej rodziny. Dzięki poznanemu synowi dozorcy po aryjskiej stronie, Bolkowi Smykowi, załatwia papiery aryjskie. Hania jest odtąd Helenką Falkowską a ich mama Teklą Szpigel.Mama Hani drze swoje aryjskie dokumenty. Wie że swoim "złym wyglądem" może się przyczynić do śmierci córki. Gdy wsiada do bydlęcego wagonu w Piotrkowie Trybunalskim jej syn Julek postanawia pojechać z nią razem na śmierć. Wszyscy wiedzą że to na śmierć gdyż w październiku 1942 roku znana już była likwidacja Warszawskiego Getta i los mieszkanców. Niemcy i Ukraińcy wyrzucaja jednak Julka z wagonu. Jako młody ma jeszcze pracować! Hania dobrze pamięta głód w getcie i Niemca, gestapowca który szczuł swojego psa, wilka na dzieci, taka niby krwawa zabawa. W Piotrkowie mieszkają w pokoju w budynku na Placu Zydowskim w którym mieści się piekarnia i cukiernia. Męczący widok dla Hani. Jej marzenie to ciastko eklerka. Nigdy nie kupiła eklerki z wystawy i również nigdy po wojnie! Bolek odwozi jako pierwszą Hanię do Krakowa. Gdy wraca po jej mamę jest już po deportacji do Treblinki i matki Malki nie ma już wsród żywych. Jedyną pamiątką po mamie który ma Hania jest talizman zrobiony przez mamę Hani - 1 cynowy grosz zaszyty w małej torebeczce.
|
Jedyną pamiątką po mamie Malce który ma Hania jest talizman zrobiony przez mamę Hani - 1 cynowy grosz zaszyty w małej torebeczce. |
W Krakowie pracuje dawna pomoc domowa rodziny Gdalewicz, Aniela Krzysztonek, która poprzednio był z nimi w Piotrkowie. Za zarobione pieniądze ukrywa Hanię w suterenie. Po zdekonspirowaniu, obie wyruszają w kilkumiesięczną podróż pociągami, bezradne, bez pomocy. Przyjeżdżają w końcu do Warszawy. Na dworcuu kolejowym łąpią je polscy szmalcownicy i prowadza na komisariat policji granatowej. Pobita Aniela i ztruchlala Hania zostają w koncu zwolnione. Na ulicy nowi polscy szmalcownicy. Ubrani elegancko, buty z cholewami. Tym nowym chodzi jednak o pieniadze. Jada za Anielą i Hanną az na Zoliborz gdzie je ograbują i biją! Nowi szmalcownicy prawdopodobnie po informacji z hotelu w którym sie zatrzymują nachodzą je w nocy. Hania i Aniela ucieka. Hania ma adres łączniczki ojca w Warszawie, Krystyny Mucznik. Odnajduje ojca, mieszka zamknięta w jego pokoju na Senatorskiej przez pewien czas. Miejsce jest niebezpieczne, ojciec w konspiracji, w ŻOBie.
Dzięki Stefanii Sępołowskiej udaje się umieścić Hannę Fiszgrund (Helenkę Falkowską) w domu dziecka "Nasz Dom", prowadzonym przez Marynę Falską na Bielanach. Hania zostaje tam przez 2,5 roku. Ze względu na wyraźny semicki wygląd nie chodzi do szkoły, co wzbudza podejrzenia. Ale personel zna jej pochodzenie i ukrywa ją przy częstych kontrolach niemieckich. Inna ukrywana dziewczynka Irena Jakubowicz jak również Rysiek Próchnik uczęszczają normalnie do polskiej szkoły. Hanię próbuje uczyć Irena Dębska, księgowa w Naszym Domu, ale dziewczynce w stresie i depresji, niewiele wchodzi do głowy. Nie ma wiadomości o matce, Anieli i bracie, martwi się o ojca, który czasami ją odwiedza. Przy którejś wizycie widzi że ktoś za jej ojcem idzie, truchleje czy ojciec (jako wujek) przyjdzie za 2 tygodnie. Przez cały okres pobytu w Naszym Domu nie wychodzi na zewnątrz. Uwielbia noc w Naszym Domu. Uważa że wielkiej sali dla dziewcząt nikt nie może rozpoznać wtedy że jest Żydówka... Jedna z wychowawczyń, Cesia Kossobudzka, siadała często w nocy przy Hani łóżku by w ten sposób dodać jej otuchy. Gdy przyjeżdżało Gestapo do Naszego Domu była zamykana w osobnym pokoju z napisem na drzwiach Tyfus. Pani Kossobudzka była kierowniczką czytelni.
Gdy wybucha Powstanie w Getcie Warszawskim w kwietniu 1943 roku wszyscy o tym wiedzą. Luny i dym widać z Naszego Domu. Jednej nocy gdy Hania wychodzi na dach/taras łączący przednią cześc domu z tylną widzi tam stojąca, ubrana w czerni Maryna Falska. Patrzy na płonące Getto. Płacze!
W czasie Powstania warszawskiego w 1944 roku, w budynku mieścił się szpital powstańczy. Hania zgłosiła się do pomocy i prała bandaże rannych powstańców. Po kapitulacji przyszedł rozkaz ewakuacji, Maryna Falska zmarła na zawał. Dzieci pojechały do Pruszkowa, później do Sokolnik w woj łódzkim. Mieszkali w szkole, cierpieli głód. Dzieci chodziły żebrać na wieś, ale Hani nie puszczano. W Sokolnikach była do końca wojny. Przyjechała po nią tam łączniczka Bundu, Krystyna Mucznik i zabrała ją do Warszawy do swojego domu. Z Warszawy jedzie Hania do brata do Lodzi. Brat buduje swoja przyszłosc i nie za bardzo ma czas dla siostry która mimo wielkich braków zaczyna 1 klase gimnazjalna. Po roku ojciec Hani umieszcza ja w zydowskim domu dziecka w zakopanem.
Po wojnie Hania i Anielcia stały się rodziną. Wyjechały razem z Polski do Izraela na emigrację w 1969 roku. Anielcia Krzysztonek zmarła w Izraelu w podeszłym wieku i jest pochowana na cmentarzu katolickim w Jaffie. Hanna Fiszgrund Gdalewicz mieszka w Tel-Avivie (2022).
Hanna Fiszgrund (Gdalewicz) po prawej z córka przed emigracja do Izraela, 1969 rok, Warszawa. |
Historia Ireny Jakubowicz - Żydówki z Naszego Domu która chodziła do polskiej szkoły. Oprócz Hanny Gdalewicz mieszkała w Naszym Domu Irena Jakubowicz. Irena miała "Dobry wygląd". Jednak jej polski nie był najlepszy! Ze wzgledu na "Dobry wygląd" chodzila z innymi dziecmi do polskiej szkoly w pobliżu. Któregos dnia nauczyciel oznajmil Irenie że nie chce miec jej w swojej klasie i że musi opuscic szkołe. Irena opusciła i szkołe i Nasz Dom. Znalazła swoja ukrywajaca matkę. Po niedługim czasie kierowniczka Naszego Domu Maryna Falska dostała wiadomosc że matka i córka Irena zostały rozstrzelane.
Imię: Hanna
Nazwisko: Gdalewicz
Z domu: Fiszgrund
Wariant nazwiska: Helenka Falkowska
Data urodzenia: 1929-11-05
Miejsce urodzenia: Kraków
Przeżyła: Tak
Adres: Spoza Warszawy
Dokładny adres: Tarnów
Kolejne adresy: Piotrków Trybunalski; Kraków; Warszawa ul. Senatorska; dom dziecka "Nasz Dom" na Bielanach; Pruszków, Sokolniki koło Jędrzejowa. Tel-Aviv, Izrael.
Narodowość: Żyd
Wygląd: Zły
Biografia: Tamara Lubliner
Ojciec, Władysław Lubliner, jest adwokatem, Matka – Tatiana (Tauba) z Lisserów (1913 – 1942). Wybuch wojny zastaje rodzinę w Warszawie. Wyprowadzają się z Kredytowej do getta. W 1942 ojciec wyprowadza Tamarę z getta i umieszcza ją w Domu Dziecka „Nasz Dom” na Bielanach, kierowanym przez Marię Falską. Dzieci wołają na nią „Żydówka”. Przenosi się pod opiekę dra Dąbrowskiego, prowadzącego Instytut Higieny Psychicznej w Miedzeszynie. Mieszka w dworku dra Dąbrowskiego w Zagórzu. Domem opiekują się siostry zakonne tzw. skrytki. Tamara zostaje ochrzczona i przystępuje do komunii. Opiekuje się nią Halina Nowa, dawniej sekretarka znajomych rodziców Tamary. Rodzice giną w getcie. Po wyzwoleniu Tamara mieszka w Krakowie. Rozpoczyna studia medyczne w Warszawie. W 1958 wyjeżdża do Izraela. Jej mąż, Issalski, studiuje medycynę na uniwersytecie w Jerozolimie.
Imię: Tamara
Nazwisko: Lubliner
Wariant nazwiska: Maria Kowalska
Data urodzenia: 1935-01-20
Przeżyła: Tak
Adres: Z Warszawy
Dzielnica: Bielany, miejscowość podwarszawska, Śródmieście
Dokładny adres: Warszawa – ul. Kredytowa 5
Kolejne adresy: Getto, Dom Dziecka "Nasz Dom" – Bielany, Zagórze, Kraków, Izrael – Kiriat-Jowel, Bait 6, Jerozolima
Narodowość: Żyd
Ryszard Kazimierz Próchnik urodzony w Piotrkowie Trybunalskim (1926), syn znanego dzialacza żydowskiego, Adama Próchika. Mieszkał w Naszym Domu. Zginął w Powstaniu Warszawskim w 1944 roku.
Olek Margolis, lat 8. Brat Aliny Margolis. Mieszkał w Naszym Domu. Był w Pruszkowie i Zakopanem.
Opis z www.new.getto.pl. Gadlewicz Hanna: Narodowość: Żyd, Wygląd: Zły. |
Nasz Dom na Bielanach. Janusz Korczak. 1930. |
Kierownictwo Naszego Domu w Pruszkowie to Maryna Falska i Janusz Korczak. W 1921 roku powstało Towarzystwo „Nasz Dom”, którego celem głównym było organizowanie pomocy materialnej dla zakładu i zebranie funduszy na nowy budynek w Warszawie. W 1928 roku Dom przeniósł swą siedzibę na Bielany do nowo wybudowanego, specjalnie przystosowanego budynku.
W czasie II wojny światowej warunki materialne Naszego Domu były bardzo ciężkie; liczba wychowanków wzrosła do 170 (i 20 osób personelu). Choć szczególną wagę przywiązywano do bezpieczeństwa (była grupa dzieci żydowskich), większość młodzieży uczestniczyła w konspiracji, a później w powstaniu warszawskim. Podczas Powstania Warszawskiego na terenie Domu istniał szpital powstańczy.
Po upadku Powstania Warszawskiego, 7 września 1944 roku zmarła Maryna Falska. Podobno tego dnia dostala rozkaz ewakuacji Naszego Domu do obozu przejsciowego w Pruszkowie. Wtedy kierownictwo „Naszego Domu” objęła jej długoletnia współpracownica Aleksandra Staszewska. 2 października 1944 roku zakład ewakuowano z Pruszkowa do wsi Sokolniki koło Jędrzejowa.
Po wojnie nowym kierownikiem Naszego Domu został Zdzisław Sieradzki, wychowawca z okresu okupacji. Sieradzki był wtajemniczony w schowanie, wmurowanie Pamiętnika Korczaka na terenie Naszego Domu. Pamiętnik przeniósł na teren Dużego Getta, Pan Misza, Michał Wasserman Wróblewski, jedyny wychowawca który przeżył deportacje 5 sierpnia 1942 gdyz tego dnia pracował poza Gettem. Pamiętnik Korczaka znalazł się zaraz po wojnie natomiast reszta dokumentów ze schowka "znalazła się" w mieszkaniu Sieradzkiego po jego śmierci (1981) i oddana siedem lat pózniej delegacji izraelskiej przebywajacej w Warszawie na obchodach 75-lecia powstania Domu Sierot, w maju 1988 roku.
W czasie II wojny światowej warunki materialne Naszego Domu były bardzo ciężkie; liczba wychowanków wzrosła do 170 (i 20 osób personelu). Choć szczególną wagę przywiązywano do bezpieczeństwa (była grupa dzieci żydowskich), większość młodzieży uczestniczyła w konspiracji, a później w powstaniu warszawskim. Podczas Powstania Warszawskiego na terenie Domu istniał szpital powstańczy.
Po upadku Powstania Warszawskiego, 7 września 1944 roku zmarła Maryna Falska. Podobno tego dnia dostala rozkaz ewakuacji Naszego Domu do obozu przejsciowego w Pruszkowie. Wtedy kierownictwo „Naszego Domu” objęła jej długoletnia współpracownica Aleksandra Staszewska. 2 października 1944 roku zakład ewakuowano z Pruszkowa do wsi Sokolniki koło Jędrzejowa.
Maryna Falska i dzieci. Nasz Dom. Okres miedzywojenny. |
5 marca 1945, po wyzwoleniu, roku grupa starszych wychowanków i część personelu powróciła do Warszawy. Dzieci młodsze umieszczono w zakładzie wychowawczym w Smoszewie koło Warszawy, którego kierownikiem została Aleksandra Staszewska (Pani Olenka).
II Obwód "Żywiciel" (Żoliborz) Warszawskiego Okręgu Armii Krajowej - sanitariat - Punkt Opatrunkowy nr 203 ul. Kasprowicza -"Nasz Dom" pl. Konfederacji 42/44 (al. Zjednoczenia)
Nadszedł dzień 1 października. Na teren wjechały niemieckie karetki, do których załadowano najpierw dzieci i pracowników Naszego Domu. Przywiezieni zostaliśmy do Pruszkowa i umieszczeni w Hali nr. 11 na terenie Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, który Niemcy przeznaczyli na obóz przejściowy dla wysiedlonych warszawiaków. Następnego dnia do Pruszkowa dowieziono tymi samymi karetkami wszystkich rannych i obsługę szpitala, których umieszczono w innym baraku. Tak zakończyła się nasza epopeja Powstania Warszawskiego. Wraz ze szpitalem przywieziono starców i niedołężnych z ul. Lisowskiej. Oczywiście zginęły po drodze dwa samochody wypełnione zapasową odzieżą i medykamentami.
Opuszczając Nasz Dom pozostawiliśmy około 30 mogił i Dom ziejący pustką, który dawał nam schronienie w najgorszym okresie okupacji, w którym byliśmy bezpieczni i tworzyliśmy 200-osobową rodzinę – Dom, z którego wyszło wielkie grono ludzi przygotowanych do samodzielnego życia. Wierzyliśmy, że wkrótce do niego wrócimy.
Część II Nasz Dom na wygnaniu
Teren całego obozu pruszkowskiego był ogrodzony murem betonowym na wysokość trzech metrów, który na zewnątrz był pilnowany przez żandarmów, celem nie dopuszczenia do ucieczek i możliwości jakiegokolwiek kontaktowania się z osobami postronnymi. Transporty piesze, konwojowane przez Ukraińców i żandarmów przybywały z Warszawy bez przerwy.
W hali nr 11 przebywaliśmy przez dwie doby. Sypialiśmy na betonie, nie było żadnych prycz, a o łóżkach nie było nawet co marzyć. Niemcy nie interesowali się sprawą wyżywienia wysiedlonych. Działy się dantejskie sceny. Na każdym kroku człowiek stykał się z konającymi, pozbawionymi jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. A PCK, które starało się pomóc ludziom, nie było w stanie nawet w setnej części otoczyć opieką potrzebujących pomocy. Kuchnię prowadziło RGO. Gotowano zupy w niesamowitych ilościach, ale jej wciąż było za mało, wobec ciągłego napływu nowych transportów. Zupy te był bezwartościowe kalorycznie, ale dawały możliwość rozgrzania się, tym bardziej, że rozpoczęły się chłody i padał nieustannie deszcz. Ludzie, gnani z Warszawy, nie mieli ciepłej odzieży, wszystko zostało pod zgliszczami.
RGO poza zupami wydawało dużo kawy zbożowej, a od czasu do czasu chleb. Miejscowa ludność z okolic podwarszawskich dostarczała do kuchni, co tylko miała. Dzięki tej pomocy wielu wygnańców przeżyło to piekło. W pierwszym rzędzie posiłki gorące otrzymywały dzieci i starcy, a potem pozostali. Dla najciężej rannych Niemcy przeznaczyli osobny barak, tak zwany barak śmierci. Dużo rannych, znajdujących się tam, za wszelką cenę i różnymi sposobami starało się uciekać. Dużą pomoc okazał rannym znowu ks. Leon, który wynosił z tego baraku chorych i umieszczał ich w hali, gdzie przebywali chorzy z naszego szpitala, którzy po paru dniach zostali ewakuowani do Witowa koło Koniecpola (w dystrykcie częstochowskim).
W obozie pruszkowskim byliśmy świadkami niejednej tragedii ludzkiej. Każdy nowy transport po przekroczeniu bramy obozu, był natychmiast oblegany przez wcześniej przybyłych. Szukano swoich, pytano o najbliższych i znajomych, proszono o nowe informacje. Często zdarzało się odnaleźć kogoś bliskiego, z kim miało się kontakt w czasie walk powstańczych, jednak częściej słyszało się, ze ten ktoś, o kogo pytano, zginął. Transportów takich przybywało w ciągu dnia kilkanaście, można więc sobie wyobrazić, jakie było zatłoczenie na terenie obozu. Ale również każdego dnia do podstawianych wagonów Niemcy ładowali ludzi, ile tylko się dało, i wywozili w różnych kierunkach. Robiono miejsce dla innych. Zdarzały się czasem wypadki ucieczek z obozu dzięki ofiarności pracowników PCK. Wiele osób dzięki temu uniknęło dalszej deportacji.
Czwartego października powiadomiono nas, że mamy szykować się do transportu, dokąd – nie wiadomo. Przed załadowaniem Niemcy zapowiedzieli, ze możemy zabrać tylko tyle rzeczy, ile każdy z nas udźwignie. Ale co mieliśmy brać, skoro nie mieliśmy nic, poza drobiazgami, które miały dla nas, dzieciaków, wartość.
Nieco inaczej jednak przedstawiała się sytuacja pracowników szpitala. Ksiądz Leon, chcąc im pomóc, przenosił ciężko rannych na własnych plecach. Trzeba się było spieszyć. Marysia Heller, odpowiedzialna za narzędzia chirurgiczne, którymi opiekowała się przez cały czas pobytu w Pruszkowie, dźwigała ciężką skrzynię do wskazanego wagonu nie zwracając uwagi na drwiny obserwujących ją Niemców. Około półtorej godziny trwało załadowanie całego transportu. Niemcy pospiesznie zaplombowali wagony. Były to odkryte węglarki. Tymi wagonami ruszyliśmy w nieznane. W czasie jazdy nie mogliśmy się zorientować, jaką trasą jedziemy. Często transport zatrzymywał się na krótko na bocznicy lub w polu. Cisza panująca wokół przerywana była czasem serią z broni maszynowej, co świadczyło o ucieczce kogoś z transportu. Najczęściej wykorzystywano do ucieczki teren z wysokim nasypem, po którym w pozycji leżącej turlano się w dół. W ten sposób wielu ludziom udało się uciec z transportu. Bywały jednak wypadki śmiertelne.
Na dworcu czekała już grupka ludzi Czerwonego Krzyża. Skierowano nas do Gminnego Domu Ludowego, gdzie dostaliśmy gorący krupnik. Szpital zajął sąsiednie pomieszczenie, a ranni otrzymali gorący rosół. Najedliśmy się do syta. Ponieważ był późny wieczór, o dalszej drodze nie było już mowy. Spaliśmy spokojnie, najedzeni i pod troskliwą opieką miejscowych ludzi. Następnego dnia już od rana pod budynek zaczęły zajeżdżać podwody chłopskie, na których zajęliśmy miejsca. Przed wyjazdem zjedliśmy jeszcze śniadanie i pełni wiary ruszyliśmy w drogę. Około południa zatrzymaliśmy się w Lelowie. Była to mała mieścina, ok. 22 km. od Koniecpola. Oddychaliśmy świeżym, czystym powietrzem. Niejeden z nas pierwszy raz w życiu zetknął się z prawdziwą wsią. Tutaj podano nam obiad. Byliśmy witani jak bohaterowie, obrońcy Warszawy. Ludzie dziwili się, że przetrwaliśmy piekło podczas powstania. Nie znali wszystkich szczegółów, docierały do nich tylko pewne wiadomości, nie zawsze prawdziwe. W każdym razie wyobrażali sobie powstanie warszawskie zupełnie inaczej niż my, którzy byliśmy w jego centrum. Ludność miejscowa starała się zrekompensować nasze przeżycia, okazują nam wiele życzliwości, troski i serca.
Przyszedł wieczór, a pociąg powoli szedł dalej. Około godz. 10.00 zatrzymał się na bocznicy w Stradomiu pod Częstochową. Staliśmy na deszczu aż do rana. Transport ruszył dalej około 7.00, ale znowu się zatrzymał na stacji w Częstochowie. Byliśmy zmoknięci, głodni i zmęczeni. Nad dworcem był przerzucony wiadukt, po którym ludzie śpieszyli do pracy. Wielu z przechodzących zatrzymywało się, patrząc na ludzi skulonych wewnątrz wagonów i rzucali im paczki z żywnością. Niemcy na to nie reagowali. Również i tu RGO pracowało za zgodą Niemców, przechodzili od wagonu do wagonu roznosząc gorącą kawę i zupę. Szczęśliwi byli ci, którzy wcześniej zaopatrzyli się w naczynia, puszki po konserwach itp. Wypijano kawę czy zupę w pośpiechu, aby mogli skorzystać inni, którzy naczyń nie mieli. Ludzie patrzący z wiaduktu dodawali otuchy życząc nam jak najszybszego powrotu i złorzeczyli Niemcom konwojującym transport. Postój w Częstochowie trwał około pół godziny, po czym pociąg ruszył dalej, podążając na zachód. Opuszczając Częstochowę byliśmy nieco pokrzepieni zarówno ciepłym posiłkiem, jak i życzliwością ludzką.
Następny postój wypadł w Koniecpolu. Patrząc w górę widać było czubki świerków z prawej strony i dach niedużego budynku dworcowego. Ciszę panującą wokół przerwał zgrzyt odsuwanych drzwi. Wszyscy patrzyliśmy na dworzec, który pierwszy raz podczas transportu dane nam było oglądać. Po jakimś czasie podszedł do nas Niemiec starszy rangą, widocznie komendant transportu. Sprawdził, czy jest to właściwy wagon, po czym kazał szybko go opuścić. Zobaczyliśmy, że z dwóch wagonów z lewej strony wychodzą ranni i personel naszego szpitala. Po opuszczeniu wagonu zostaliśmy odprowadzeni do budynku dworcowego. Transport niebawem ruszył dalej, ale już bez nas.
Na całej trasie witano nas serdecznie i gorąco, kobiety z dziećmi na ręku stały skupione i ze łzami w oczach. Po obiedzie czekały na nas już nowe podwody chłopskie, które przewiozły nas na miejsce przeznaczenia, którym miała być wieś Sokolniki. Tutaj umieszczono tylko Nasz Dom, natomiast szpital dojechał do Iządz, a stamtąd do Witowa.
Nagrobek Anieli Krzysztonek w Jaffie. |
Jarosław Górski w Wesoły jasny dom smutnej czarnej pani (Maryna Falska) napisał:
"Jednak Nasz Dom stał się schronieniem dla kilkanaściorga dzieci żydowskich, którym dyrektorka wyrobiła „aryjskie” papiery i fałszywe życiorysy, zadbała o to, by inni wychowankowie – w końcu także dzieci – w żaden sposób nie zdradzili się ze swoją wiedzą lub podejrzeniami".
Kilkanaście to zaimek liczebny zbiorowy oznaczający w sposób przybliżony liczbę w przedziale od 11 do 19.
Kilkoro lub kilka to zaimki liczebne zbiorowe oznaczające w sposób przybliżony liczbę w przedziale od 2 do 10.Źródła
Opisy z www.new.getto.pl, 2022.
Benjamin Anolik, Pamięć przywołana, 1996.
Materiał o Powstanczych i popowstanczych dziejach Neszego Domu zostal udostępniony na sieci przez Pana Antoniego Chojdyńskiego ps. "Kruk".
Jarosław Górski w Wesoły jasny dom smutnej czarnej pani (Maryna Falska) http://lewicowo.pl/wesoly-jasny-dom-smutnej-czarnej-pani-maryna-falska/