Tak,
Telefon, Dzwonki, Pomnik i Kontratak napisane przez
Władysława Szlengla
to mur getta, osamotnienie i beznadziejność.
Kontratak to bunt i walka. Prawdopodobnie opis Akcji Styczniowej którą dowodził komendant ZOBu Mordechaj Anielewicz.
Tak,
Telefon, Dzwonki i Pomnik to opowiadanie mojej mamy i ojca.
Tak było.
Kontratak - urywek
Z Niskiej i z Miłej, z Muranowa Wykwita płomień z naszych luf. To wiosna nasza! To kontratak ! To wino walki uderza do głów ! To nasze lasy partyzanckie, Zaułki Dzikiej i Ostrowskiej. Drżą nam na piersiach numerki "blokowe", Nasze medale z wojny żydowskiej. Krzyk czterech liter błyska czerwienią, Jak taran bije słowo: BUNT
......
Na krętych schodach, gdzie matkę starą Ciągnięto za włosy na DÓŁ, LEŻY ESESMAN Handtke. *
Pomnik (dla matki) - urywek
I wzięli.
Poszła, jak stała.
Od ognia.
Zupy nie zdążyli...
zabrali, poszła – nie ma,
zabili.
Pomnik to opowiadanie mojej mamy (i wielu innych), historia deportacji na Umszlag i do Treblinki. Moja mama uciekając z "jednego adresu" weszła do pustego domu na Zamenhofa, tam na kuchni stał garnek z zupą, ciepłą...
Z okna tego mieszkania 5 sierpnia 1942 roku widziała deportacje Domu Sierot Korczaka. To był dzień jej urodzin, niezapomniany. Dzwonki to też opowiadanie moich rodziców.
Jednak coś przekazali, Rodzice i Szlengel.
Telefon
Z sercem rozbitem i chorem,
z myślami o tamtej stronie
siedziałem sobie wieczorem
przy telefonie –
I myślę sobie: zadzwonię
do kogoś po tamtej stronie,
gdy dyżur mam przy telefonie
wieczorem –
I nagle myślę: na Boga –
nie mam właściwie do kogo,
w roku trzydziestym dziewiątym
poszedłem inną drogą –
Rozeszły się nasze drogi,
przyjaźni ugrzęzły w toni
i teraz, no proszę – nie mam
nawet do kogo zadzwonić.
A wieczór jesienny za szybą,
a wicher jesienny gna drogą
i myślę – chciałbym zadzwonić,
ale nie mam do kogo –
Biorę słuchawkę do ręki,
żałośnie chybocze się linka,
nakręcam numer znajomy,
odzywa się... zegarynka...
Przepraszam, czy mnie poznajesz,
pytam ściszonym głosem,
siódmego września przed laty,
zanim poszedłem na szosę,
Żegnając mój pokój o świcie,
wiedziałem, co się zaczyna –
i rzekłaś mi po raz ostatni,
że już jest szósta godzina...
A teraz, czy chcesz ze mną mówić,
bo mnie w gardle stoją łzy,
powiedz mi coś, zegarynko...
...dziesiąta pięćdziesiąt trzy –
Jak często musiałem życie
z tym głosem spokojnym spleść
– pamiętasz mnie, zegarynko,
– dziesiąta pięćdziesiąt sześć –
Dziesiąta pięćdziesiąt sześć,
chcesz – to będziemy wspominać,
w trzydziestym dziewiątym roku
wyszedłem teraz z kina –
– Dziesiąta pięćdziesiąt siedem,
wracałem do domu „Zerem”
z Chmielnej, z kina Atlantic,
z filmu z Gary Cooperem –
Na rogu Złotej gazeciarz
sprzedawał „Kurier Czerwony”,
na asfalt się kładły jak zorze
kolorowe neony –
„Zero” skręcało koliście
w serce miłego miasta
...czy mówisz coś, zegarynko?
– jedenasta...
Jeszcze się iskrzył Nowy Świat,
jeszcze na spacer parki szły,
jeszcze zapraszał Café Club
– jedenasta trzy...
W Quicku świeże parówki
i kolacyjny tłok,
gnały z Adrii taksówki,
z głośnika śpiewał Fogg.
Wracały do remizy tramwaje,
a nocne zaczęły wieźć,
która była mniej więcej?
– jedenasta czterdzieści sześć –
Jak dobrze się z tobą rozmawia
bez sporu, bez różnych zdań,
jesteś najmilsza, zegarynko –
ze wszystkich znajomych pań –
Już lżej teraz sercu będzie,
gdy wiem, że kiedy zadzwonię,
ktoś mnie spokojnie wysłucha,
choć jest po tamtej stronie.
Że ktoś to wszystko pamięta,
że wspólnie łączył nas los,
i mówić się ze mną nie boi,
i tak spokojny ma głos.
Już noc się jeszcze pluszcze
i wiatr nad murkami gna,
gwarzymy sobie, marzymy
zegarynka i ja...
Bądź zdrowa, moja daleka,
są serca, gdzie nic się nie zmienia,
za pięć dwunasta – powiadasz –
masz rację........... więc do widzenia.
Pomnik
Bohaterom – poematy, rapsody!!!
Bohaterów uczczą potomni,
na cokołach nazwiska ryte
i marmurowy pomnik.
Walecznym żołnierzom – medal!
śmierci żołnierskiej – krzyż!
Zakląć chwałę i mękę
w stal, granit i spiż.
Zostaną po Wielkich Legendy,
że tacy byli Ogromni,
mit zakrzepnie i – będzie
Pomnik.
A kto wam opowie, Przyszli,
nie spiż i nie mitu temat –
że Ją zabrali – zabili...
i że Jej nie ma...
Czy była dobra? – Nawet nie –
często się przecież kłóciła,
stuknęła drzwiami, burknęła...
ale – była.
Ładna? Nie była nigdy ładna,
nawet nim głowa się posrebrzyła.
Mądra? Ot, zwyczajnie, niegłupia...
No, ale... była.
Rozumiesz: była, a gdy Jej nie ma,
to każdy kąt tu oczy złe ma
i zaraz widać, że Jej nie ma.
Nie żeby wielkie słowo: Dom,
mój Boże, cóż to za gospodarstwo?!
(nie byli z Warszawy)
mąż cały dzień w warsztacie,
syn – także miał gdzieś swoje sprawy,
pokoik często nie sprzątnięty
(bo wodę z dołu przynosiła),
tak jakoś stały wszystkie sprzęty,
tak jakoś zegar uśmiechnięty,
no – była.
Była.
I cóż? Człowiek? Nie – nieważne –
statystyka żadna Jej nie wymieni,
dla świata, Europy mniej niż pyłek,
ważna to rzecz ten Jej wysiłek!
ale gdyś zbliżył się do sieni,
nim klamkę wziąłeś, nim drzwi pchnąłeś,
jakoś w powietrzu zapachniały
ni ciepła zupa, ni ręcznik biały,
tak jakoś ciepłość cię owiła,
no...
była.
I wzięli.
Poszła, jak stała.
Od ognia.
Zupy nie zdążyli...
zabrali, poszła – nie ma,
zabili.
Wróci z warsztatu mąż,
usiądzie ciężko na stołku,
ręce opadną na podołku,
głową wodzi i patrzy.
Ognia nie ma pod blachą –
ścierka spadła i leży,
talerz na stole – brudno.
Nie wstaje. Pochyla się. Myśli.
Trudno.
Nie ma.
Zje chleba i zupy z warsztatu
fabrycznej – obcej i marnej.
Je i patrzy:
na półce milczący,
zimny i martwy Jej garnek.
Nie pójdzie już do warsztatu,
syn wróci z miasta zgłodzony,
w łóżko nie zaścielane
rzuci się w butach zbłoconych.
Nie uśnie.
Będzie patrzył i nie zapomni...
Tam Matki wystygły g a r n e k –
JEJ POMNIK...
|
Wołanie w nocy
Wiersze lipiec - wrzesień 1942
Wiersze te, napisane między jednym A drugim Wstrząsem, w dniach konania Największej w Europie Gminy Żydowskiej Między końcem lipca a wrześniem 1942, Poświęcam ludziom, o których mogłem się Oprzeć w godzinach zawiei i kompletnego chaosu. Tym nielicznym, którzy umieli w wirze zdarzeń, W tańcu przypadku śmierci i protekcyjek Pamiętać, że nie tylko rodzina... nie tylko Koligacje... Nie tylko pieniądze... Ale należy ratować tych nielicznych ostatnich Mohikanów, których całym kapitałem i jedyną Bronią jest słowo.Do tych, do których dotarło moje...
Wołanie...
w nocy...
|
|
Dzwonki
Na drzwiach wisiała kartka
czytelna tylko z bliska –
„Dzwonek czynny – proszę dzwonić”
i trzy nazwiska:
Do pani L. jeden raz,
do pana K. razy dwa,
a do doktora trzy razy...
Kartka taka wisiała,
żeby ludzie wiedzieli,
potem była selekcja
i – wzięli...
tę panią L. (jeden raz)
i pana K. (razy dwa),
i tego doktora (trzy razy...).
Kartka „proszę dzwonić”
wisi na drzwiach,
a drzwi otwarte,
a za drzwiami – strach...
Nie ma klamek – szarpnięte,
gdy zastali zamknięte...
drzwi rozwarte na oścież,
czarni byli tu goście.
Porzucone w pośpiechu
rzeczy w dzikiej pogoni,
a na drzwiach wisi kartka
z nazwiskami i „...dzwonić” –
do pani L. jeden raz,
do pana K. razy dwa,
a do doktora trzy razy...
Przyszli nowi – sprzątnęli,
klamki nowe wprawili,
kartki ze drzwi nie zdjęli.
Zapomnieli.
Przyjdzie zmrok – szara pora,
coraz bliżej wieczora,
mrok z kątów się wyłania,
coś wygania z mieszkania...
Strasznie jakoś i mrocznie,
trupio, głucho, urocznie,
wieje śmiercią i złem –
Wiem:
Niech zadzwonią za drzwiami
jeden raz, dwa lub trzy,
cienie idą ścianami,
jakieś widma czy mgły.
To jest do mnie – to do mnie,
szepty snują się głuche,
tak się cieszą dzwonieniem,
wargi martwe i suche.
– Jeden raz – to jest do mnie!
może syn mnie odwiedzi...
– Teraz znowu dwa razy...
to są do mnie sąsiedzi...
Korytarzem bez światła
lokatorzy upiory – – –
...teraz dzwonią trzy razy...
to jest do mnie, to chory...
Już milczące szarpanie
tu przy klamce... przy ścianie,
już westchnienie i męka,
że bezsilna jest ręka,
że tak marom niełatwo
w korytarzu dać światło,
drzwi otworzyć... powitać,
ach, to wy... a co słychać?...
A w dzień spokój,
nikt nie czai się z wnęk...
O zmroku – – –
lęk...
Dzwonek.
Idziesz...
zawsze potrącisz coś nogą...
strach...
otwierasz drzwi – – –
...nikogo...
– to do nich...
(bo na drzwiach
wciąż kartka: Dzwonić...
Do pani L. raz...
do pana K. dwa...
a do doktora trzy razy...).
Dwie Śmierci
Wasza śmierć i nasza śmierć
to dwie inne śmierci.
Wasza śmierć - to mocna śmierć,
szarpiąca na ćwierci.
Wasza śmierć śród szarych pól
od krwi i potu żyznych.
Wasza śmierć - to śmierć od kul
dla czegoś - ...dla Ojczyzny.
Nasza śmierć - to głupia śmierć,
na strychu lub w piwnicy,
nasza śmierć przychodzi psia
zza węgła ulicy.
Waszą śmierć odznaczy krzyż,
komunikat ja wymienia,
naszą śmierć - hurtowy skład,
zakopią - do widzenia.
Wasza śmierć - wy twarzą w twarz
witacie się w pół drogi,
nasza śmierć - to skryta śmierć
kopana w masce trwogi.
Wasza śmierć - zwyczajna śmierć,
człowiecza i nietrudna,
nasza śmierć - śmietnicza śmierć,
żydowska i - paskudna.
Nasza śmierć jest waszej śmierci
daleką biedną krewną.
Gdy spotka wasza - naszą śmierć,
nie wita jej na pewno.
I w czarną noc przez smugi mgieł
nad miastem - w mroków piekle,
dwie śmierci przeklinają się,
złorzecząc sobie wściekle.
Na murku - patrząc w strony dwie,
podgląda kłótnię skrycie
to samo chciwe, sprytne, złe
i jednakowe Życie.
Już czas! Czas!
Długoś nas dniem obrachunku straszył!
Mamy już dosyć modlitw i pokut.
Dzisiaj Ty staniesz przed sądem naszym
I będziesz czekał pokornie wyroku.
Rzucim Ci w serce potężnym kamieniem
Bluźniercze, straszne, krwawe oskarżenie.
- Ostrzem toporu, brzeszczotem szabel
Wedrze się w niebo jak wieża Babel
I Ty, tam w górze, wielki skazaniec,
Tam w międzygwiezdnej straszliwej ciszy,
Ty każde słowo nasze usłyszysz,
Jak Cię oskarża naród wybraniec,
- Nie ma zapłaty, nie ma zapłaatty !!!
To, ześ nas kiedyś dawnymi laty,
Wywiódł z Egiptu do naszej ziemi,
To nic nie zmieni ! To nic nie zmieni !
Teraz Ci tego już nie przebaczym,
że Tyś nas wydał w ręce siepaczy -
Za to, że w czasie tysiącoleci
Byliśmy Tobie jak wierne dzieci.
Z Twoim imieniem każdy z nas konał
W cyrkach cezarów, w cyrku Nerona.
Na krzyżach Rzymian, stosach Hiszpanii
Bici i lżeni, poniewierani.
A Tyś nas wydał w ręce Kozakom,
Co rwali w strzępy Twój święty zakon.
Za męki getta, widma szubienic
My upodleni, my umęczeni -
Za śmierć w Treblince, zgięci pod batem,
Damy zapłatę !! Damy zapłatę !!
- Teraz nie ujdziesz już swego końca !
Gdy Cię sprowadzim na miejsce kaźni,
100-dolarowym złotym krążkiem słońca
Ty nie przekupisz wartownika łaźni.
I kiedy kat Cię popędzi i zmusi,
Zagna i wepchnie w komorę parową,
Zamknie za Tobą hermetyczne wieka,
Gorącą parą zacznie dusić, dusić,
I będziesz krzyczał, będziesz chciał uciekać -
Kiedy się skończą już konania męki,
Zawloką, wrzucą, tam potwornym dołem
Wyrwą Ci gwiazdy - złote zęby z szczęki -
A potem spalą.
I będziesz popiołem.
Spokojnie szli do wagonów,
Jakby im wszystko zbrzydło,
Piesko patrzyli szaulisom w oczy -
Bydło !
Cieszyli się śliczni oficerkowie,
Że nic im nie działa na nerwy,
Że idą tępym marszem hordy,
- I tylko dla werwy
Trzaskały pejcze:
W mordy!
Tłum milcząc padał na placu,
Nim się w wagonie rozełkał,
Sączyli krew i łzy w piaszczysty grunt,
A "panowie"
na trupy
od niechcenia
rzucali
pudełka -
"Warum sind Juno rund."
Aż w ten dzień,
Gdy na uśpione sztimungiem miasto
Wpadli o świcie, jak hieny z porannej mgły,
Wtedy zbudziło się bydło
I
Obnażyło kły...
Na ulicy Miłej padł pierwszy strzał.
Żandarm się zachwiał w bramie.
Spojrzał zdziwiony - chwilę stał,
Pomacał roztrzaskane ramię -
Nie wierzył.
Coś tu nie w porządku,
Tak wszystko szło gładko i wprost,
Z łaski i protekcji
Cofnięto go z drogi na Ost
(Miał kilka dni satysfakcji),
Aby odpoczął w Warszawie,
Gnając to bydło w akcji,
I aby oczyścić ten chlew,
A tu
Na Miłej ulicy KREW...
Żandarm się cofnął z bramy
I zaklął: Naprawdę krwawię,
A tu już szczękały brauningi
Na Niskiej
Na Dzikiej,
Na Pawiej.
Na krętych schodach, gdzie matkę starą
Ciągnięto za włosy na DÓŁ,
LEŻY ESESMAN Handtke. *
Bardzo dziwnie się nadął,
Jakby nie strawił śmierci,
Jakby go zdławił ten bunt.
Zacharkał się krwawą śliną
W pudełko - "Juno sind rund,"
Rund, rund."
Pył wdeptać złoconym szlifem,
Okrągło wszystko się toczy,
Leży błękitny żandarmi uniform
Na zaplutych schodach
Żydowskiej Pawiej ulicy
I nie wie
Że u Schultza i Toebbensa
Kule pląsają w radosnym rozśpiewie,
BUNT MIĘSA,
BUNT MIĘSA,
BUNT MIĘSA!
Mięso pluje przez okna granatem,
Mięso charczy szkarłatnym płomieniem
I zrębów życia się czepia !
Hej! Jak radośnie strzela się w ślepia !
TU JEST FRONT PANICZYKI !FRONT - PANOWIE DEKOWNIKI !
HIER
TRINK MAN MEHR KEIN BIER,
HIER
HIER HAT MAN MEHR KEIN MUT
BLUT,
BLUT,
BLUT.
Zdejmować rękawiczki z jasnej gładkiej skóry,
Położyć pejcze - dać hełmy na głowy -
Jutro komunikat prasowy:
"Wbiliśmy się klinem w blok Toebbensa."
Bunt mięsa,
BUNT MIĘSA,
BUNT MIĘSA !
Słyszysz niemiecki Boże
jak modlą się Żydzi w "dzikich" domach
Trzymając w ręku łom czy żerdź.
Prosimy Cię Boże o walkę krwawą,
Błagamy o gwałtowną śmierć.
Niech nasze oczy przed skonaniem
Nie widzą jak się wloką szyny.
Ale daj dłoniom celność, Panie
Aby się skrwawił mundur siny.
Daj nam zobaczyć zanim gardła
Zawrze ostatni, głuchy jęk
W tych butnych dłoniach, w łapach z pejczem
Zwyczajny nasz człowieczy lęk.
Z Niskiej i z Miłej, z Muranowa
Wykwita płomień z naszych luf.
To wiosna nasza! To kontratak !
To wino walki uderza do głów !
To nasze lasy partyzanckie,
Zaułki Dzikiej i Ostrowskiej.
Drżą nam na piersiach numerki "blokowe",
Nasze medale z wojny żydowskiej.
Krzyk czterech liter błyska czerwienią,
Jak taran bije słowo: BUNT
..............................................
..............................................
A na ulicy krwią się oblepia
Zdeptana paczka:
"Juno sind rund !"
Rzeczy
Z Hożej i Wspólnej, i Marszałkowskiej
jechały wozy... wozy żydowskie...
meble, stoły i stołki,
walizeczki, tobołki,
kufry, skrzynki i buty,
garnitury, portrety,
pościel, garnki, dywany
i draperie ze ściany.
Wiśniak, słoje, słoiki,
szklanki, plater, czajniki,
książki, cacka i wszystko
jedzie z Hożej na Śliską.
W palcie wódki butelka
i kawałek serdelka.
Na wozach, rikszach i furach
jedzie zgraja ponura...
A ze Śliskiej na Niską
znów jechało to wszystko.
Meble, stoły i stołki,
walizeczki, tobołki.
Pościel, garnki – psze panów,
ale już bez dywanów.
Po platerach ni znaku
i już nie ma wiśniaków,
garniturów ni butów,
i słoików, portretów.
Już zostały na Śliskiej
drobnosteczki te wszystkie,
w palcie wódki butelka
i kawałek serdelka.
Na wozach, rikszach i furach
jedzie zgraja ponura.
Opuścili znów Niską
i do bloków szło wszystko.
Nie ma mebli i stołków,
garnków oraz tobołków.
Zaginęły czajniki,
książki, buty, słoiki.
Poszły gdzieś do cholery
garnitury, platery.
Razem w rikszę tak wal to...
Jest walizka i palto,
jest herbaty butelka,
jest ogryzek karmelka.
Na piechotę, bez fury
idzie orszak ponury...
Potem z bloków na Ostrowską
jedzie drogą żydowską
bez tobołów, tobołków
i bez mebli czy stołków,
bez dywanów, czajników,
bez platerów, słoików,
w ręce z jedną walizką
ciepły szalik... to wszystko,
jeszcze wody butelka
i chlebaczek na szelkach,
depcząc rzeczy – stadami
nocą szli ulicami.
A z Ostrowskiej do bloku
szli w dzień chmurny o zmroku –
walizeczka i chlebak,
więcej teraz nie trzeba –
równo... równo piątkami
marszem szli ulicami.
Noce chłodne, dni krótsze,
jutro... może pojutrze...
na gwizd, krzyk albo rozkaz
znowu droga żydowska...
ręce wolne i tylko
woda – z mocną pastylką...
Od Umszlagu wzdłuż miasta,
hen, aż do Marszałkowskiej,
w pustych domach narasta
życie, życie żydowskie.
W porzuconych mieszkaniach
narzucone tobołki,
garnitury i kołdry,
i talerze i stołki,
tlą się jeszcze ogniska,
leżą łyżki bezczynne,
tam rzucone w pośpiechu
fotografie rodzinne...
Książka jeszcze otwarta,
list z półzdaniem... „Niedobra”,
szklanka wciąż nie dopita
oraz karty z pół robra.
Wiatr przez okno porusza
rękaw zimnej koszuli,
leży kołdra wgnieciona,
jakby ktoś się w nią wtulił,
leżą rzeczy bezpańskie,
stoi martwe mieszkanie,
aż pokoje zaludnią
nowi ludzie: Arianie...
Zamkną okna otwarte,
zaczną życie beztroskie
i zaścielą te łóżka
i te kołdry żydowskie,
i koszulę upiorą,
książki włożą do półki,
szklankę kawy wyleją,
robra skończą do spółki.
Tylko w jakimś wagonie
pozostanie to tylko:
Nie dopita butelka
z jakąś mocną pastylką...
A w noc grozy, co przyjdzie
po dniach kul oraz mieczy,
wyjdą z kufrów i domów
wszystkie żydowskie rzeczy.
I wybiegną oknami,
będą szły ulicami,
aż się zejdą na szosach
nad czarnymi szynami.
Wszystkie stoły i stołki,
i walizki, tobołki,
garnitury, słoiki,
i platery, czajniki,
i odejdą, i zginą,
nikt nie zgadnie, co znaczy,
że tak rzeczy odeszły,
i nikt ich nie zobaczy.
Lecz na stole sędziowskim
(jeśli tertis victi...)
pozostanie pastylka
jako corpus delicti.
Za pięć dwunasta
Nam schodzić nie kazano.
Pod strych, jak koty – po szczeblach drabiny
Przeskakiwaliśmy w pocie i w strachu.
Czekamy na noc – od szóstej rano,
My, co trawimy rozpacz godziny
W lochach skuleni – plackiem na dachu.
Na dachu z twarzą martwą i bladą
Schował się brat – taki drżący Żyd,
Co chciałby zniknąć pod cieniem komina...
Szczęśliwy – zdążył tuż przed blokadą!
Ciągnie się, wlecze leniwy świt,
W pogrzebie lat. Ósma godzina.
Ósma godzina. Zdolnaż jest myśl
Objąć i zgłębić pełznący czas,
Co bije w mózgi ukrytych na szczycie...
Chwila – i wiek. – Wczoraj, jak dziś,
Ale i wielki Jutra Blask
Ludzi – Wolnych do Życia.
Dziewiąta godzina – obłęd i męka,
O pierwszej – serce z piersi wyskoczy,
Minuta wieczności – w rozbłysłej nadziei.
Zaczarowani w piwnicach, we wnękach
Tropią smutne, wyblakłe oczy,
Czy nic się wokół nie dzieje?
Dzieją się rzeczy, o których nie śnili
Mędrcy Kaźni – Inkwizytorzy,
W najwymyślniejszej stosu torturze –
Żywe kamienie, któż by się silił
Z was, co w nieznanej przyjdziecie porze
Wchłonąć bezwład przykutych do łóżek?
U łóżek węzgłowia czai się zmora –
Sygnał klaksonu; Ge-Sta-Po tu!
Do bram po schodach, w drzwi zapukali
Czarni – ludzi szukają po norach,
I to przeciągłe, żałosne: U-hu!
Krzyk i wycie szakali.
Szakale w pobliżu, czyhają gdzieś
I węszą, i śledzą – świdrują oczy,
Bzykają kule – osy uparte...
My nie damy się zdeptać i zgnieść!
Pijany, chwiejąc się – z jamy wyskoczył
Ojciec. Poszli, wpół do czwartej.
Stójże, z dołu gwizdek znajomy –
Dokąd nieszczęsny idzie – Słyszysz?
Baczność – dozorca ostrzega w bramie,
Wracaj – za wcześnie do domu!
Twój to jęk skamieniały wśród ciszy?
Za-bi-ty. Na progu – Ojciec? Nie – Kłamiesz!
Nie kłamiesz i ty, co matkę mą widzisz,
Gdy stygnie, zamiera – szkli jej się wzrok.
Patrz na niemowlę przebite od kul...
Że pod trupami chowani Żydzi,
Żywi – Sekunda dłuży się w rok –
Zemstę dostaną – ziemi tej – sól.
Sól. I serce zaprawiam piołunem
Krwi Kainowej – za padłe miliony
Narodu. Która godzina?
Gdybym władał słowo-piorunem,
Nie udźwignęłyby wasze wagony
Nawet jednego słowa – przeklinam!
Przeklinam za tych, co klnąć już nie mogą,
I za tych, co nie usłyszą pobudki
Pieśni wolnych nad murem miasta,
Gdy wołać będzie: O, bogom równi,
Powstańcie do czynu – z rozpaczy i smutku!
Zbliża się czas – za pięć dwunasta.
"Kartka z dziennika Akcji"Dziś widziałem Janusza KorczakaJak szedł z dziećmi w ostatnim pochodzie,A dzieci były czyściutko ubrane,Jak na spacerze w ogrodzie.Nosiły czyste fartuszki świąteczne,Które dzisiaj już można dobrudzić,Piątkami Dom Sierot szedł miastem,Knieja tropionych ludzi.Miasto miało twarz przerażona,Masyw dziwnie odarty i goły,Patrzyły w ulice puste okna,Jak martwe oczodoły.Czasem krzyk jak ptak zabłąkanyBył dzwonem śmierci bez racji,Apatyczni jeździli rikszamiPanowie sytuacji.Czasem tupot i szurgot i cisza,Ktoś w przelocie rozmowę miał spieszna,Przerażony i niemy w modlitwieStał kościół ulicy Leszno.A tu dzieci piątkami - spokojnie,Nikt nikogo nie ciągnął z szeregu,To sieroty - nikt stawek nie wtykałW dłonie granatowych kolegów.Interwencji na placu nie było,Nikt Szterlingowi w ucho nie dyszał,Nikt zegarków w rodzinie nie zbierałDla spijaczonego Łotysza.Janusz Korczak szedł prosto na przedzieZ gołą głową - z oczami bez lęku,Za kieszeń trzymało go dziecko,Dwoje małych sam trzymał na ręku.Ktoś doleciał - papier miał w dłoni,Cos tłumaczył i wrzeszczał nerwowo,- Pan może wrócić... jest kartka od Brandta,Korczak niemo potrząsnął głową.Nawet wcale im nie tłumaczył,Tym, co przyszli z laską niemiecką,Jakże włożyć w te głowy bezduszne,Co znaczy samo zostawić dziecko...Tyle lat... w tej wędrówce upartej,By w dłoń dziecka kule dać słońca,Jakże teraz zostawić strwożone,Pójdzie z nimi... dalej... do końca...Potem myślał o królu Maciusiu,że mu los tej przygody poskąpił.Król Maciuś na wyspie wśród dzikichTeż inaczej by nie postąpił.Dzieci właśnie szły do wagonówJak na wycieczkę podmiejską w LagBomer, A ten mały z tą miną zuchwałą,
Czuł się dzisiaj zupełnie jak Szomer.
Pomyślałem w tej chwili zwyczajnej,
Dla Europy nic przecież niewartej,
że on dla nas w historie w tej chwili
Najpiękniejszą wpisuje kartę.
Że w tej wojnie żydowskiej, haniebnej,
W bezmiarze hańby, w tumulcie bez rady,
W tej walce o życie za wszystko,
W tym odmęcie przekupstwa i zdrady,
Na tym froncie, gdzie śmierć nie osławia,
W tym koszmarnym tańcu wśród nocy,
Był jedynym dumnym żołnierzem -
Janusz Korczak opiekun sieroty.
Czy słyszycie sąsiedzi zza murka,
Co na śmierć nasza patrzycie przez kratę?
Janusz Korczak umarł, abyśmy
Mieli także swe Westerplatte.
Oczywiście cały wiersz "Kartka z dziennika Akcji"
powinien być analizowany i opisany dla następnych generacji. To nie chodzi tylko o deportacje Korczaka i jego podopiecznych na Umschlagplatz. Ostatnie cztery zwrotki wskazują że to bylo wyłącznie żydowskie powstanie i walka o żydowski honor bojowników. Do 1943 r, do Powstania Warszawskiego to opór Westerplatte we wrześniu 1939 był przykładem Polski Walczącej. "Sąsiedzi zza murka" to oczywiście o odseparowanej dzielnicy i o tych wszystkich biernie obserwujących to żydowskie powstanie.
* Gestapo i SS odpowiedzialni za Przesiedlenie: Michelson, Handtke, Hofle, Mireczko, Berteczko, Brandt, and Mende.
SS-man M.
Handtke brał udzia
ł w akcji przesiedleńczej. Pełnił przez krótki czas służbę na wylotach, ale wycofano go, gdyż wpadał w szał, dezoragnizując wszystkich pracę, przez niego wszędzie lała się krew. Wyglądem przypominał bestię. Wpadał w morderczy szał, masakrując każdego, kto mu stanął na drodze, również, szczególnie dzieci..