Sunday, May 13, 2018

Korczak - Ponura, przygnębiająca jest literatura pamiętnikowa - Maj 1942

Janusz Korczak - portret ołówkiem Justyna Bamba (baMba)
Janusz Korczak pisał, (kontynuował) w ostatnich trzech miesiącach życia w Warszawskim Getcie, w Domu Sierot na Siennej, pamiętnik.

Urywki
Ponura, przygnębiająca jest literatura pamiętnikowa. Artysta czy uczony, polityk czy wódz wchodzą w życie, niosąc pełnię ambitnych zamierzeń, mocnych, zaczepnych i gładkich poruszeń, żywy mobilizm działania. Wspinają się w górę, zwalczają przeszkody, zwiększają zasięg wpływów, zbrojni w doświadczenie i liczbę przyjaciół, coraz owocniej i łatwiej, etap po etapie zmierzają do swych celów. Trwa to lat dziesiątek, czasem dwa, trzy dziesiątki. A potem...

Potem już zmęczenie, potem już tylko krok za krokiem, uparcie w raz obranym kierunku, już wygodniejszym gościńcem, z mniejszym zapałem i z przeświadczeniem bolesnym, że nie tak, że zbyt mało, że daleko trudniej samotnie, że przybywa już tylko biel włosów, więcej zmarszczek na gładkim dawniej i zuchwałym czole, że oko słabiej już widzi, krew wolniej krąży a nogi niosą z wysiłkiem.

Cóż? - Starość.

Jeden opiera się i [nie] dopuszcza, pragnie po dawnemu, nawet szybciej i silniej, by zdążyć. Łudzi się, broni się, buntuje się i miota. Drugi w smutnej rezygnacji zaczyna nie tylko zrzekać się, ale nawet cofać.

- Już nie mogę.

- Już nawet nie chcę próbować.

- Nie warto.

- Już nie rozumiem.

- Gdyby zwrócono mi urnę spopielonych lat, energię strwonionę w błądzeniach, rozrzutny rozmach dawnych sił...

Nowi ludzie, nowe pokolenie, nowe potrzeby. - Już jego drażnią i on drażni - zrazu nieporozumienia a potem i stale już nierozumienie. Ich gesty, ich kroki, ich oczy, białe zęby i gładkie czoło, choć usta milczą...

Wszystko i wszyscy wokoło, i ziemia, i ty sam, i gwiazdy twoje mówią:

- Dosyć... Twój zachód... Teraz my... Twój kres... Twierdzisz, że my [nie] tak... Nie spieramy się z tobą - wiesz lepiej, doświadczony, ale pozwól samodzielnie próbować.

Taki jest porządek życia.

Tak człowiek i zwierzęta, tak bodaj drzewa, a kto wie, może nawet kamienie, ich teraz wola, moc i czas.

Twoja dziś starość, a pojutrze zgrzybiałość.

I coraz śpieszniej krążą wskazówki na tarczy zegarów.

Kamienne sfinksa spojrzenie zadaje odwieczne pytanie:

- Kto rano na czterech nogach, w południe raźnie na dwóch, a wieczorem na trzech.

Ty na kiju wsparty, zapatrzony w gasnące, chłodne promienie słoń-

[ca], które zachodzi.

Spróbuję inaczej w własnym życiorysie. Może myśl szczęśliwa, może uda się, może tak właśnie trzeba.

Gdy kopiesz studnię, zaczynasz robotę nie od głębokiego dna, poruszasz szeroko zrazu górną warstwę, odrzucasz ziemię łopata za łopatą, nie wiedząc, co niżej, ile splątanych korzeni, jakie przeszkody i braki, ile uciążliwych, zakopanych przez innych i przez ciebie, zapomnianych kamieni i różnych twardych przedmiotów.

Decyzja powzięta. Dosyć sił, by zacząć. - A w ogóle, czy jest kiedy jaka robota skończona. Spluń w garść. Mocny chwyt łopaty. Śmiało.

- Raz, dwa, raz, dwa.

- Boże dopomóż, dziaduniu. Co zamierzasz?

- Widzisz przecie. Szukam podziemnych źródeł, czysty, chłodny żywioł wody odgarniam i rozgarniam wspomnienia.

- Pomóc ci?

- O nie, kochanie ty moje, każdy to musi sam. Nikt nie pośpieszy z wyręką ani nie zastąpi. Wszystko inne razem, jeśli ufasz mi jeszcze i nie ważysz lekce, ale tę ostatnią moją robotę ja sam.

- Szczęść Boże.

Tak tedy...

Zamierzam odpowiedzieć na kłamliwą książkę fałszywego proroka. Książka ta wiele wyrządziła szkody.

Tak[o] rzecze Zaratustra.

I ja rozmawiałem, miałem honor z Zaratustrą rozmawiać. Mądre jego wtajemniczenia, ciężkie, twarde i ostre. Ciebie, biedny filozofie, zaprowadziły za mroczne mury i ciasne kraty szpitala wariatów, bo tak przecież było. Stoi czarne na białym:

"Nietzsche zmarł w rozterce z życiem - obłąkany".

Chcę w mojej książce dowieść, że w bolesnej rozterce z prawdą.

Ten sam Zaratustra inaczej mnie nauczał. Może miałem lepszy słuch, może czujniej słuchałem.

Czytaj dalej: "Pamiętnik i inne pisma z getta" Janusz Korczak

Na jedno zgadzamy się: droga mistrza i moja, ucznia - były uciążliwe. Wiele częściej porażki niż powodzenia, wiele krzywizn, więc czas i wysiłek na marne, pozornie na marne.

Bo w godzinie wypłaty nie w samotnej celi najsmutniejszego szpitala,

[--]

i motyle, i polne koniki, i świętojańskie robaczki, i koncert świerszczów, i solista w błękitach wysokich - skowronek.

Dobry Boże.

Dzięki Ci, dobry Boże, za łąkę i barwne zachody, za rześki wietrzyk wieczorny po upalnym dniu znoju i mozołu.

Dobry Boże, który wymyśliłeś tak mądrze, że kwiaty mają zapach, świętojanki świecą na ziemi, iskry gwiazd na niebie.

Jakże radosna jest starość.

Jaka miła cisza.

Miły wypoczynek.

"Człowiek, który bez miary obsypany Twymi dary, coś go stworzył i ocalił..."

Ano dobrze. - Zaczynam.

- Raz, dwa.

Grzeją się na słońcu dwa dziady.

- Powiedz, stary grzybie, jak to się stało, że żyjesz jeszcze.

- Ba, życie wiodłem solidne, rozważne, bez wstrząsów i nagłych zwrotów. Nie palę, nie piję, w karty nie gram, za dziewczętami nie biegałem. Nigdy głodny ani nazbyt zmęczony, ani pośpiesznie, ani ryzykownie. Zawsze w porę i w miarę. Nie dręczyłem serca, nie forsowałem płuc, nie fatygowałem głowy. Umiar, spokój i rozwaga. Dlatego żyję jeszcze. A kolega?

- Ja nieco inaczej. Zawsze tam, gdzie łatwo o guzy i sińce. Szczenięciem byłem, gdy pierwsza rewolta i pukanina. Były noce bezsenne i tyle kozy, ile trzeba młodziakowi pokazać, by z gruba bodaj utemperować. - Potem wojna. Taka sobie. Trzeba jej było szukać daleko, za górą uralską, za morzem bajkalskim, poprzez Tatarów, Kirgizów, Buriatów aż do Chińczyków. O wieś mandżurską Taołaj-Dżou oparłem się i znów rewolucja. Potem krótki niby spokój. Wódkę piłem, owszem, nieraz na kartę stawiałem życie, nie zmięty papierek. Tylko na dziewczęta nie miałem czasu, bo gdyby nie to, że juchy zachłanne i na noce łase, no i rodzą dzieci. Paskudny obyczaj. Raz mi się zdarzyło. Pozostał niesmak na całe życie. Dość mi tego było. I gróźb, i łez. Papierosy paliłem bez miary. I w dzień, i w dyskusji szukania, raz w raz, jak komin. I nie ma we mnie zdrowego kawałka. Zrosty, bóle, przepukliny, blizna, rozłażę się, skwierczę, pruję, żyję. I to jak jeszcze. Wiedzą coś o tym ci, co mi włażą w drogę. Kopniaki moje są wcale i owszem. Bywa i teraz, że cała banda chyłkiem przede mną. Mam zresztą stronników i przyjaciół.

- Ja też. Mam dzieci i wnuków. A wy? A pan, a kolega?

- Ja mam dwieście.

- Filut z waści.

Teraz rok 1942. Maj. Chłodny maj w tym roku. I ta dzisiejsza noc najcichsza z cichych. Godzina piąta rano. Dzieciaki śpią. Jest ich naprawdę dwie setki. Na prawym skrzydle pani Stefa, ja na lewo w tzw. izolatce.

Łóżko moje w środku pokoju. Pod łóżkiem butelka wódki. Na nocnym stoliku razowy chleb i dzbanek wody.

Poczciwy Felek naostrzył ołówki, każdy z dwóch stron. Mógłbym pisać piórem wiecznym, jedno dała mi Hadaska, drugie pewien papa niesfornego synka.

Rowek mi się od tego ołówka na palcu wyżłobił. Teraz dopiero przypomniało mi się, że można inaczej, że można wygodniej, że łatwiej piórem.

Nie darmo tatulo nazywał mnie w dzieciństwie gapą i cymbałem, a w burzliwych momentach nawet idiotą i osłem. Jedna tylko babcia wierzyła w moją gwiazdę. A tak to leń, beksa, mazgaj (mówiłem już), idiota i do luftu.

Ale o tym potem.

Mieli słuszność. Po równu. Pół na pół. Babunia i papa.

Ale o tym potem.

Leń... słusznie... Nie lubię pisać. Rozmyślać to tak. Nie sprawia mi to trudności. Tak jakbym bajeczki sobie opowiadał.

Czytałem gdzieś:

"Są ludzie, którzy tak samo nie myślą, jak inni mówią: «Nie palę»".

Ja myślę.

- Raz, dwa, raz, dwa. - Na każdą niezdarną łopatę mojej studni obowiązkowo zagapię się. Zamyślę się na minut dziesięć. I nie, że słaby dziś jestem, bo stary. Tak zawsze było.

Babcia dawała mi rodzynki i mówiła:

- Filozof.

Podobno już wtedy zwierzyłem babuni w intymnej rozmowie mój śmiały plan przebudowy świata. Ni mniej, ni więcej, tylko wyrzucić wszystkie pieniądze. Jak i dokąd wyrzucić, i co potem robić, zapewne nie wiedziałem. Nie należy sądzić zbyt surowo. Liczyłem wówczas pięć lat, a zagadnienie żenująco trudne: co robić, żeby nie było dzieci brudnych, obdartych i głodnych, z którymi nie wolno mi bawić się na podwórku, gdzie pod kasztanem pochowany był w wacie, w blaszanym pudełku od landrynek pierwszy mój zmarły, bliski i kochany, na razie tylko kanarek. Jego śmierć wysunęła tajemnicze zagadnienie wyznania.

Chciałem na jego grobie postawić krzyż. Służąca powiedziała, że nie, bo on ptak, coś bardzo niższego niż człowiek. Płakać nawet grzech.

Tyle służąca. Ale gorsze to, że syn dozorcy domu orzekł, że kanarek był Żydem.

I ja.

Ja też Żyd, a on - Polak katolik. On w raju, ja natomiast, jeżeli nie będę mówił brzydkich wyrazów i będę mu posłusznie przynosił kradziony w domu cukier - dostanę się po śmierci do czegoś, co wprawdzie piekłem nie jest, ale tam jest ciemno. A ja bałem się ciemnego pokoju.

Śmierć. - Żyd. - Piekło. Czarny, żydowski raj. - Było co rozważać.