— Maciuś jest strasznie zdenerwowany — odpowiedziała wymijająco królowa.
Za to na pierwszym zaraz posiedzeniu królów zabrała głos w sprawie Maciusia:
— Królowie, nie podpisuగcie tego papieru. Nie można porównywać Maciusia ani
z Napoleonem, ani z żadnym królem dorosłym. Chociaż nie mam dzieci, odgaduję dziecko
sercem macierzyńskim. Maciuś jest nerwowy. On ma dobre serce.
— Zaczyna się — mruknął młody król do Bum-Druma.
—
A wieczorem jeden z więźniów pcha mu coś czarnego do ręki i mówi szeptem:
— Tylko schowaj dobrze.
— Co to jest? — zapytał się Maciuś.
— Cukier — odpowiedział tajemniczo więzień.
Była to kostka cukru, ale taka brudna, że zupełnie czarna. Maciuś wiedział, że jeść nie
będzie, ale schowa jako pamiątkę.
Kiedy wieczorem stał przed kancelarią, bo go wywołano na rózgi — znów గeden
więzień wsunął mu coś w rękę: był to zasuszony kwiatek koniczyny. Długo przyglądał się
Maciuś, zanim się domyślił, co to za kwiatek. Więźniowie litowali się nad nim i dawali,
co kto miał naగdroższego. A z kancelarii rozlegały się krzyki tych, których bito.
Wreszcie przyszła kolej na Maciusia.
— Chodź, psisynu! — krzyknął dozorca i pochwyciwszy za kołnierz, podnosi go
w górę jedną ręką, a w drugieగ trzymał rzemienny bat.
Zatrzasnął drzwi i mówi:
Jak ci powiem: „krzycz”, to krzyknij: „oj, boli!” Rozumiesz? Nie będę cię bił. Tylko
pamiętaగ, żebyś mnie nie zdradził. Rozbieraj bluzę, prędko. No, krzyknij!
— Oj, boli! — krzyknął Maciuś.
A dozorca uderzył batem w ławkę
W niedzielę przez dwadzieścia minut wolno było rozmawiać. Rozmawiali najczęściej o kawie.
— Podobno w tym roku mają dawać po trzy kostki cukru.
— Co rok tak mówią od lat dziesięciu, Jak tu siedzę. Może mają dawać, a sami zżerają,
psiakrew.
— Czego w niedzielę, chamie, przeklinasz?
— Zapomniałem.
— To nie zapominaj, psiajucho.
A piątego dnia przyjechał naczelnik. Zebrał wszystkich więźniów i krzyczy:
— Jak tu przyjadą i będą pytali, czy był między wami jaki mały więzień — taki
chłopak — żebyście powiedzieli, że nie. Rozumiecie? Jeżeli kto powie, że tak, dostanie
dwieście batów. A jeżeli powiecie, że nie, to do kawy na Wielkanoc dostanie każdy cztery
kostki cukru. Rozumiecie? Nie chcę was oszukiwać: ten mały zbrodniarz dostał się tu
nieformalnie. Ale już odesłaliśmy go do innego więzienia. Więc każę wam i rozkazuగę,
żebyście zapomnieli raz na zawsze, że on tu był. Rozumiecie? Albo dwieście batów, albo
cukier.
Operacja się udała: odzyskał Maciuś przytomność. Uścisnął rękę doktora — dziękuje,
że jeszcze żyje. Niedobrze byłoby, gdyby umarł od razu. Musi coś గeszcze powiedzieć.
Przymknął Maciuś oczy, chce sobie przypomnieć, co jeszcze ma do powiedzenia.
Jest bardzo słaby. Znów zasnął — znów się przebudził:
— Proszę przynieść moje pamiątki.
Pędzi samochód do izdebki Maciusia.
Już wie całe miasto, że Maciuś odzyskał przytomność, że jest nadzieja.
— Uratujemy Maciusia — mówią doktorzy — musi się udać.
Przywieźli Maciusiowi pudełko, gdzie w zieloną zawinięte bibułkę leżały: muszelka,
kamyk, zwiędły listek, czarna kostka cukru — fotografia matki, pierścień z brylantem,
kolczyki królowej.
Aaa, pochwycił na gorącym uczynku: Filip kopie
nogami cmentarz Maciusia.
Nagle stało się coś, czego Maciuś żadną miarą nie mógł zrozumieć. Zamąciło się
w głowie, mignęło przed oczami. Ręka się zacisnęła, uderzyła. Filip pochwycił rękę Maciusia, ale Maciuś był strasznie silny. I chciał bić. I bił. Parę razy Filip odepchnął, więc
Maciuś chwycił go za bluzę — i bije, i brak mu tchu. Pochylił się Filip, znów pochwycił ręce Maciusia, ale tylko na chwilę. Odwrócił się i poczuł Maciuś pierwsze uderzenie.
Teraz dopiero zyskał Maciuś prawo do walki prawdziwej. Jakby go krępowało, że Filip
się broni, chwyta ręce, ale sam nie bije. Skoczył, ale mu się nie udało, cofnął się o krok,
całym ciężarem runął na wroga. Filip się pochylił, Maciuś wyrżnął w twarz tuż koło ust,
potem dwa razy w głowę. Otrzymał uderzenie. Owinął ręce koło szyi, bije brodą, kopie.
Znów dwa razy uderzył, otrzymał dwa uderzenia w piersi. Wyciął, ale nie trafił. I w nos.
I na skopany w walce cmentarz Maciusia — trysnęła krew.
Oprzytomnieli.
— Masz — podał mu Maciuś chustkę do nosa.
Nabrzękła twarz Filipa miała wyraz pogodny. Uśmiechnął się wesoło. Pokręcił głową.
— Nie przypuszczałem, że królowie umieగą tak grzmocić.
Maciuś wie, że to wstęp do długiej rozmowy — i czeka.
— Kiedy tak, to już powiem. Wszystko jedno. No tak: ja puszczałem dym, ja zegar
umyślnie popsułem, ja muchy — całą garść — do zupy wrzuciłem — ja czółno i wiosła
ukradłem. Dokuczałem, mściłem się, ale i nade mną się mścili.
Filip oddany był za kradzież do domu poprawczego, kiedy miał dziesięć lat. I było mu
źle. Nie dawali jeść i bili. Wszyscy bili. I dozorca, i stróż, i majster, i starszy chłopak.
Kto silniejszy, kazał usługiwać, mógł broić po kryjomu i zwalał winę na słabszych —
kto silniejszy, odbierał chleb i cukier małym i słabym. Tam nauczył się w karty grać,
papierosy palić, mówić świństwa. Tam nauczył się mścić, robić na złość, kłamać, wykręcać
się i oszukiwać.
— A co ja ci złego zrobiłem? — pyta się Maciuś. — Dlaczego mi dokuczałeś?
— Albo ja wiem.
|
A wieczorem jeden z więźniów pcha mu coś czarnego do ręki i mówi szeptem: — Tylko schowaj dobrze. — Co to jest? — zapytał się Maciuś. — Cukier — odpowiedział tajemniczo więzień. Była to kostka cukru, ale taka brudna, że zupełnie czarna. Maciuś wiedział, że jeść nie będzie, ale schowa jako pamiątkę.
|