Dość powiedzieć, że po kilku dniach oglądania cierpienia tych ludzi przepłakałem całą noc – Nie mam ani siły ani cierpliwości by opisać ci wszystko co wydarzyło się w Zbąszyniu. Nigdy wcześniej nie było tak okrutnej deportacji społeczności żydowskiej jak ta z Niemiec. Widziałem kobietę, którą zabrano ze swojego domu w Niemczech w samej piżamie (a teraz ta kobieta jest w połowie obłąkana). Widziałem pięćdziesięcioletnią, sparaliżowaną kobietę zabraną z domu i niesioną aż do granicy na krześle, które na plecach trzymał młody Żyd (kobieta do dziś jest w szpitalu).
Tak pisał Ringelblum1 3 listopada 1938 r. w liście do swojego przyjaciela Rafaela Mahlera po przyjeździe do Zbąszynia gdy zobaczył tłum ludzi, wypędzonych z domu, załamanych i głodnych, którzy koczowali w okolicy stacji kolejowej. Opowiadał mnie o tym równiez jego sekretarz Michał Rudawski.
Żydzi mogli zabrać tylko 10 marek i parę rzeczy do walizki. Bez wyjaśnienia, wśród krzyków wyprowadzili ich z domów, zapakowali do ciężarówek i zawieźli na dworzec. Tam wsadzili do pociągu. Na wschód, do Zbąszynia.
Na przełomie października i listopada 1938 r. na granicy polsko-niemieckiej utknęło około 17 tys. polskich Żydów wysiedlonych z Niemiec w ramach tzw. Polenaktion. Deportowani z dnia na dzień musieli opuścić swoje domy i zostawić cały majątek.
Tu była granica. Tam Niemcy, tu Polska – opowiada w magazynie "Ale Historia" Wojciech Olejniczak, artysta i historyk z zamiłowania, zbąszynianin. – Stamtąd niemieccy policjanci gnali z bronią te tłumy Żydów. W 1938 r. miasteczko miało 4,5 tys. mieszkańców. I dworzec. Reprezentacyjny, dużo za duży na potrzeby mieszkańców. Ale Władze przyjmowały tam zagraniczne delegacje. Życie w mieście kręciło się wokół granicy: hotele, restauracje, firmy spedycyjne. Żydów tu prawie nie było. Za to był antysemityzm, jak wszędzie.