Wednesday, July 20, 2016

W wagonach z Umszlagu do Treblinki - 5 sierpnia 1942 roku - 1C-58G-1C

22 lipca 1942 roku Niemcy rozpoczęli masowe deportacje z Getta w Warszawie. W ciągu dwóch miesięcy do obozu zagłady w Treblince wywieziono z Warszawy ponad 275 tys. Żydów. Razem z zabitymi na miejscu liczba mieszkańców getta zmalała w trzy miesiące o 300 tysięcy. 

Po wielkiej akcji, spośród 51 tysięcy żydowskich dzieci poniżej 10-tego roku życia ocalało tylko 500 dzieci. 

Umszlag - Warszawa

Mam 181 cm wzrostu i zajmuję stojąc w wagonie metra, prostokąt 40 na 70 cm. W wagonach z Umszlagu do Treblinki każda osoba miała tylko 40 na 50 cm i to z tzw dozwolonym bagażem.






Mam 181 cm wzrostu i zajmuję stojąc w wagonie metra, prostokąt 40 na 70 cm.

W wagonach z Umszlagu do Treblinki każda osoba miała tylko 40 na 50 cm i to z tzw dozwolonym bagażem. Te na technicznym rysunku wagonu, zaznaczone prostokąty, to miejsca, nazwijmy je, stojące.

Taka sytuacja była w wagonach którymi deportowano 5 sierpnia Janusza Korczaka, Stefę Wilczyńską, dziesięciu nauczycieli i 239 dzieci.

5 sierpnia 1942 roku w 60 wagonach stłoczono 6623 osoby wg. statystyki DR. Chyba dlatego że tego dnia hitlerowcy deportowali dzieci z wielu sierocińców.
Każda osoba miała prawo zabrać ze sobą 15 kg jako bagaż podróżny... w celu uspokojenia ludzi i dla łatwiejszego zrabowania na miejscu w Treblince.


Halina Birenbaum:  (napisała pod moim zdjeciem i tekstem na FB): Ja zaliczyłam cztery takie "podróże" w ciągu lat Zagłady, od maja 1943 do Majdanka, w lipcu 1943 do Auschwitz, w styczniu 1945 u końca Marszu Smierci do Rawensbruck i w lutym 1945 do Neustadt Glewe...


Moja prośba


Roman Wroblewski: Na pewno Halina Birenbaum każda podróż była inna. Jedna w upale, jedna w mrozie, jedna w zaduchu. Wszystkie w półmroku. Opisz nam trochę ten temat kochana! Nikt inny już nie opisze! Tylko te "podróże"!



Cztery moje "podróże" - w śmierć
Halina Birenbaum


Pierwsza podróż - Umszlag-Majdanek

Nastało rano. Zajechały po nas bydlęce wagony na Umszlag, takie, jakimi zwykle wywozili hitlerowcy Żydów. Jak dzikie, rozjuszone bestie wpadli esesmani do naszego budynku i bijąc pejczami, oraz kolbami karabinów i strzelając na oślep w oszalały z przerażenia i rozpaczy tłum, zaczęli wyganiać ludzi na dwór, zapędzać ich do wagonów. Powstała straszliwa panika i zamęt. Ludzie krzyczeli, płakali, wzywali na pomoc Boga, modląc się do niego żarliwie, na głos i lamentując. nawoływali się, szukali swe dzieci zagubione nagle w ciasnocie tego tłumu i pchali się tysiącami naraz, tłoczyli się przez wąskie drzwi pokoi i korytarzy, tratowali się i rozdeptywali jeden drugiego – aby tylko czem prędzej wydostać się z tego budynku, z pod kul i morderczych uderzeń esesmanów. Cała droga od budynku „szkolnego” do wagonów usiana była trupami i zbroczona krwią! Szło się po ludziach... Dosłownie po ciałach żywych i martwych, depcząc po nich i potykając się o nie, dotarliśmy do wagonów. Przy tem całą naszą uwagę skupiliśmy na tym, aby nie zagubić się w tym olbrzymim, rozszalałym kłębowisku ludzkim. Trzymaliśmy się mocno i ściśle razem, starając się jednocześnie unikać wszelką miarą, nawet wzrokiem, bliskości esesmanów, gdyż jakieś niefortunne, nierówne spojrzenie, czy jakikolwiek mimowolny, niezdarny ruch mógł sprowadzić natychmiastową śmierć, natychmiastowy wystrzał z ustawionych i wycelowanych wprost w nas karabinów zganiających nas do tego pociągu, zbrodniarzy hitlerowskich! A my pragnęliśmy, jak wszyscy pędzeni do tych wagonów ludzie, ratować każdą minutę życia i nie dać się przez nikogo rozłączyć, ani nie zagubić się w tym tłoku – pozostać razem, całą rodzina, cokolwiek by się nie miało stać z nami! Niezwykle droga stawała się każda sekunda życia, każde spojrzenie, każdy uścisk dłoni naszych ukochanych i bliskich, matki, brata, bratowej, kuzynki, gdyż za chwilę mogło już tego wszystkiego nie być więcej, za chwilę mogliśmy już wszyscy, lub którykolwiek z nas, już nie żyć!!! Mogło juz wszystko być skończone dla nas na zawsze!
I udało się nam, mimo nieopisanej pchaniny i popłochu – do wagonu dotarła cała nasza rodzina razem. Nikt nie zagubił się, ani nie został zabity przez krążących po całym tym placu wzdłuż całej tej drogi od budynku do pociągu hitlerowców. Uważaliśmy to wtedy za wielki sukces, za szczęście! Dostać się żywcem, całej rodzinie razem do jednego, tego samego wagonu, nie każdemu się udawało wówczas...
Wagon, do którego wrzucili nas hitlerowcy, przepełniony był po brzegi ludźmi. Stali tu jedni na drugich i darli się w niebogłosy, depcząc po sobie i przeklinając. I tak spotkało nas nareszcie to, od czego uciekaliśmy i starali się ukryć w ciągu tylu, długich, męczących, miesięcy. Spotkało i nas to samo, przez co przeszli wszyscy nasi krewni, znajomi i setki tysięcy nieznajomych Żydów, nałapanych w ciągu ubiegłych akcji, od których nam udało się jakoś ujść dotychczas. Teraz nadeszła dla nas kolej... Nie ominęło nas nic, żadne z tych cierpień i mąk, które były udziałem ludzi złapanych i wywiezionych wcześniej, przed nami! Wagon nasz tak był napchany ludźmi, że hitlerowcy nie mogli go zamknąć. Pomyślałam sobie naiwnie, że ci bandyci nie mogąc zamknąć drzwi wagonu, wyprowadzą stąd część ludzi i przeniosą gdzieś indziej, ale oni, jak się tego niebawem przekonałam, znali lepsze sposoby... zaczęli walić w nas kolbami karabinów z siłą, i strzelać, - aż ludzie cofnęli się w głąb wagonu, przewracając się jeden na drugiego, a koło drzwi zrobiło się z tego luźniej. Wówczas dopiero, wepchnęli hitlerowcy jeszcze ludzi i wreszcie, gdy już nie zostało miejsca nawet, gdzie szpilki wepchnąć, zatrzasnęli za nami drzwi i zaplombowali wagon.
Rozpoczęła się piekielna jazda do obozu śmierci – jazda, której brak słów do opisania, gdyż przesiąknięta była męką, przewyższająca wszystko zaznane i przecierpiane dotąd! Wśród nieustających krzyków, nawoływań i strzelaniny pociąg ruszył.
Opuszczaliśmy Warszawę, która w miarę, jak pociąg wiodący nas na stracenie oddalał się od stacji – umszlagu, zostawała coraz bardziej w tyle, za nami i dla ogromnej większości z nas – na wieki!... Na dachach i schodkach wagonów pilnowali nas uzbrojeni w swym pełnym, morderczym rynsztunku hitlerowcy, aby uniemożliwić jakąkolwiek ucieczkę, aby po prostu zastrzelić każdego, kto popróbuje ratunku stąd.
Staliśmy w takiej ciasnocie, że nie można się było absolutnie poruszyć, nie można było złapać tchu. Jeśli się na chwilę uniosło nogę lub rękę, niemożliwym było już postawić z powrotem... Ludzie bili się, kłócili, szczypali jedni drugich, przeklinali w zajadłej wściekłości – zabijając się o centymetr przestrzeni, o odrobinę miejsca. Pociąg stukał tempo o szyny i podrzucał nas, przewalając jednych na drugich w tej piekielnej ciasnocie i jakby drwił sobie z naszych wrzasków, z naszych niesamowitych męczarni... W wagonie było okropnie gorąco i duszno. Silniejsi, a zwłaszcza ci, którzy byli wyższego wzrostu zakrywali sobą wąziutkie okienka, nie dopuszczające do i tak prawie do wnętrza, światła ni powietrza. Z powodu szalonego gorąca i nieustajacych, nawet na sekundę, kłótni, wysychały gardła i zaczęło dręczyć wszystkich ogromne pragnienie. Wyrywano sobie z rąk, wydrapywano po prostu jedni drugim, nieliczne butelki wody, które odważali się rzucić nam niektórzy Polacy po drodze. Wodę tę czerpali naprędce w rowach, lub rzeczkach, obok których przejeżdżał nasz pociąg. przeważnie jednak dostawała się ona tylko tym, co stali przy okienkach, oraz tym, co mieli jeszcze dość sił, by wyrwać ją z ust innym. Woda ta była mętna, cuchnąca i brudna, ale kto się z tym liczył? – Była wszakże nieosiągalnym skarbem! Pociąg jechał bardzo wolno, czasami stawał, czasami jechał z powrotem trochę, - wszystko po to, by zwiększyć i przedłużyć nasze męczarnie – po to, aby czem więcej ludzi udusiło się, pomarło w wagonach! Jazda ta trwała cały dzień, do późnego wieczora. Ludzie mdleli, padali ze zmęczenia, deptali po sobie, wrzeszczeli – modlili się. Zwalali się na siebie i rozgniatali jedni drugich na śmierć swym ciężarem. Niewiele myślało się wówczas dokąd nas wiozą i co z nami zrobią, gdy nadejdzie kres tej podróży. Któż mógł w ogóle myśleć w tym zamęcie ciał zmagających się ze sobą bezlitośnie, tratujących się nawzajem i walczących ze sobą zajadle, do upadłego o możliwość pomieszczenia się, oddychania?! Jakież miało znaczenie to, co będzie dalej, za parę godzin, po wyjściu z tego piekielnego wagonu – kiedy tu, w nim nie można było żyć, nie można było ni stać, ni siedzieć, ni leżeć i umierało się masowo od zwalających się jednych po drugich ciał ludzkich, od fizycznego braku miejsca, powietrza, wody! – także bez kul hitlerowskich, gazu, lub innych śmiercionośnych środków!!! Na podłodze wagonu układały się warstwy trupów i półtrupów: najpierw słabsi, potem silniejsi, coraz to więcej i więcej traciło siły i przytomność, coraz nowi i inni ludzie, wciąż nowe i świeże ofiary. Z każdą chwilą więcej ludzi traciło możność utrzymania się na nogach, traciło przytomność i siły i padało na ten stos martwych już, lub konających ciał, przytłaczając i przyśpieszając mimo woli własnym ciężarem śmierć tych pierwszych. Odgłos strzałów z zewnątrz przypominał nam raz po raz, że nie jesteśmy sami tu – że hitlerowska śmierć czuwa nieustępliwie nie tylko we wnętrzach piekielnych wagonów, ale i na dworze i wszędzie wokół nas – po całej, tej męczeńskiej drodze, po jakiej wlókł nas ten potworny pociąg w nieznane... Strzelali ciągle w bezbronnych śmiałków, skaczących w rozpaczy z okien pędzących wagonów, w biegu pociągu. I ci, którzy szukali ratunku od śmierci, od uduszenia w wagonie, przez wyskakiwanie z nich – znajdywali śmierć na dworze, już poza nim, od kul esesmanów, albo pod kołami pędzącego do miejsca masowej kaźni, pociągu... Matka moja pragnęła z początku także skakać przez okno wagonu, choć była chora i słaba, ale ja nie chciałam słyszeć nawet o tym, a Chilek z Helą również na to się nie zgadzali, nie wierząc w możliwość ratunku tym sposobem, oraz pragnąc być razem. Długo zmagałam się z własnymi, opuszczającymi mnie, w szybkim tempie siłami, by nie dać się przewrócić, by nie upaść na ziemię. Nieprzytomnie wpatrywałam się w koszyczek, który trzymała w rękach moja matka i w butelkę oleju rzepakowego, jaki wlekła z sobą, nie wiadomo po co. Nie mogłam w żaden sposób pogodzić się z faktem, że ta butelka płynu nie jest do picia – nie jest wodą! Patrzyłam na nią ciągle z wściekłością, z pożądaniem i nie mającym granic rozczarowaniem… Pragnęłam pić, pić, pić!!! – A tu stała pełna butelka – i nic, co to był za ból! Początkowo łudziłam się, że mama, lub Chilek, czy Hela dobiją się do okienka, że zdobędą jakoś wodę, ale potem przekonałam się, iż mama jest nazbyt słaba, by się przepchnąć przez napierających na okna wysokich, silnych mężczyzn, a na Chilka nie było, co liczyć po tym biciu, jakie dostał na Umszlagu, Hela także nie mogła wejść tu w rachubę. Kostka cukru, którą matka wsunęła mi do ust, aby mnie czymś pokrzepić tymczasem, wydawała mi się tak sucha i gorąca, aż obrzydliwa! Trzeszczała mi między zębami, jak piach i miałam doprawdy wrażenie, iż jem suchy, gorący piasek… Nie mając co począć z sobą w tym wszystkim, a chcąc uciec jakoś od okropnej rzeczywistości, wsłuchiwałam się w rytmiczny stuk kół unoszącego nas w niewiadomą na razie dal, pociągu. Chwilami zagadywałam matkę, pytając, czy nie wiozą nas przypadkiem w to miejsce, o którym opowiadał nam kolega Chilka, Kapłan, lub też, kiedy ta jazda się nareszcie skończy? Ona zaś uspokajała mnie, zapewniając, że jedziemy teraz do obozu pracy i nic złego nikomu się nie stanie. Słuchałam jej z zadowoleniem, gdyż tylko to właśnie pragnęłam słyszeć, mimo, że przed oczyma stał mi ciągle (albo może przez to właśnie ) Dawid Kapłan i jego straszne opowiadanie o zabijaniu Żydów w Treblince… Nie chciałam wierzyć w śmierć, nie chciałam słyszeć o tym, że było najbardziej prawdopodobnym, że koniec tej jazdy – będzie już końcem wszystkiego dla nas! Wolałam po stokroć złudzenie, wmówioną, bezpodstawną nadzieję, iż wiozą nas wszystkich na roboty, do życia niżeli okrutną prawdę!... A potem poplątało mi się wszystko w głowie, ten szum pociągu, krzyki w wagonie, własna słabość, straszne myśli, szalone pragnienie wody, strach przed tym, co nastąpi wkrótce i brak sił do dalszej walki o możliwość istnienia w chwili obecnej tutaj – wszystko to pomieszało się u mnie w jedno, jakieś niezwykle ciężkie, obezwładniające uczucie omdlenia. I wreszcie upadłam! Upadłam na ten diabelski stos szamoczących się, trzęsący się podrzucaniem pociągu, i bezlitosnym, okrutnym zmaganiem się z sobą żywych i martwych ciał ludzkich. Więcej już prawie nic nie dochodziło do mojej świadomości, nie obchodziło, nie wzruszało mnie więcej nic. Nie czułam już bólu poszarpanych, pokopanych nóg, ani gorąca panująca w wagonie, ani pragnienia, ni strachu. Przestała mi ciążyć moja gruba odzież, jaką miałam na sobie, ciasnota, duszność. Do uszu moich ledwie docierał jeszcze tylko słaby głos leżącej gdzieś niedaleko, obok mnie matki, która starała się ocucić mnie, przywrócić do przytomności, a której słów już ja jednak wcale nie rozumiałam wtedy… W wagonie było zupełnie ciemno, albo też mnie tak było ciemno w oczach, słowa matki dochodziły do mnie niewyraźnie, jakby z bardzo daleka, ale nic nie przeszkadzało mi, ani nie raziło w tym wszystkim. Było mi dziwnie dobrze, błogo jakoś, w tym półomdleniu, w jakie mimowolnie coraz głębiej zapadałam. Niczego nie pragnęłam, nie chciałam niczego, na nic nie czekałam. Na mnie upadali inni ludzie, wciąż świeże ciała, na stos. Pokładali się na moich nogach, na brzuchu i wciąż padali na mnie i parli ze wszystkich stron. Nie mogłam więcej poruszyć żadną częścią ciała. Tylko twarz została jeszcze, jakimś dziwnym trafem, wolna. Jak długo tak leżałam w tym onieprzytomnieniu, sama nie wiem. Lecz nagle ktoś zwalił mi się na głowie, na dotychczas wolną na razie, twarz… Poczułam, że coś gniecie mi straszliwie nos, gardło, że brak mi zupełnie tchu, że duszę się! Stało mi się niesamowicie ciasno, gorąco, okropnie! I tak samo nagle, jak zwaliło się na mnie to nowe nieszczęście, ten świeży ciężar, co rozgniatał mi twarz, zbudziła się we mnie w owej chwili nieprzezwyciężona chęć życia i walki o nie!... Nieprzezwyciężona chęć wyrwania się spod tych przytłaczających mnie okrutnie i bezlitośnie, nieopisanie ciężkich, bezładnie leżących już ciał! Wydostać się za wszelką cenę z pod tego przestrasznego naporu, mogącego mnie zabić!I zaczęłam się zmagać z tym olbrzymim, bezwładnym ciężarem, wyrywać się z pod niego, z jakąś szaloną, zwierzęcą wprost siłą. Szarpałam się tak, z niebywałą zawziętością, z jakąś iście szatańską pasją, aż wreszcie wydobyłam się z tego stosu. Wyrwałam się z pod niego i również z własnych, zasznurowanych mocno do góry, wysokich butów i ubrania, które zostały pod tymi przygniatającymi mnie przed chwila omdlałymi ciałami ludzkimi!... I stanęłam na nich, bosa i prawie naga, ale znowu na swoich nogach. Wyprostowałam się i nabrałam tchu w piersi. Jak dobrze stało mi się, jak lekko, kiedy pozbyłam się nareszcie ciężaru tej przytłaczającej na śmierć masy! Poczułam się jakaś to wolna z powrotem, wyswobodzona z czegoś wielkiego, okropnego i jakby znów we własnej mocy!... Zrzuciłam z siebie resztę odzieży, jaka pozostała jeszcze na mnie i podniosłam się na tej kupie szmat i stosie ludzkich ciał, aż dosięgłam okna! Osiągnęłam okno, otwarte okno, powietrze!!!
Na dworze już była noc. Przy okienku wagonu stałam tylko ja sama. Nikt nie odpychał mnie stąd, nikt nie starał się, jak na początku tej jazdy, mnie odsunąć i załapać dla siebie, tego zbawiennego nosiciela powietrza – okna! – gdyż wszyscy prawie, prócz pojedynczych, leżeli bezsilnie, nieprzytomnie na podłodze wagonu, pokrytej jednym wielkim bezwładnym kłębowiskiem ludzkich ciał, z którego nikt już nie próbował nawet wstać, wydostać się jakoś…
Wychyliłam odrobinę głowę przez to okienko i zaczęłam wchłaniać w siebie chciwie, świeże, chłodne w tej chwili, orzeźwiające powietrze. Oddychałam głęboko, pełną piersią i z rozkoszą, jakbym sobie chciała odebrać tego powietrza za cały czas, kiedy tak łaknęłam i nie mogłam osiągnąć, jakbym to sobie chciała teraz wynagrodzić i nabrać go w swe płuca za wtedy, oraz na zapas, dużo, dużo, czem więcej…
A tuż u mojej twarzy, obok mojego podbródka sterczała, dotykając go lekko lufa karabinu, stojącego na schodkach wagonu, hitlerowca, który być może, zdrzemnął się z nudów, lub miarowego uderzenia kół tego pociągu, tak, że mnie nie zauważył, ani mojej, wystającej z tego okienka głowy. Późną nocą dojechaliśmy do Lublina. Majdanek...


Druga podróż - Auschwitz

Pognali nas do pociągu. Znów wagony bydlęce, tym razem przy otwartych drzwiach, w których wygodnie usadowili się dwaj żołnierze Wehrmachtu. Rozkazali nam usiąść